poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Kino grenlandzkie

W minionym tygodniu w Berlinie odbył się festiwal filmów grenlandzkich. Stwierdziłam, że nie mogę odpuścić sobie takiej okazji i wybrałam się na kilka seansów. Pisząc o tym właściwie nie mam na celu jakoś szczególnie obejrzanych filmów polecać, bo raz, że zdobyć je raczej ciężko, a dwa, że oglądać je można raczej jako kulturoznawczą ciekawostkę (co w zasadzie jednak może być dość dobrym powodem, żeby oglądać cokolwiek, w końcu właśnie dlatego ja sama wybrałam się do Berlina). I tak właśnie -- jako o kulturoznawczej ciekawostce -- o tym tutaj wspominam (a także dlatego, bo uważam, że niezwykle cool będzie mieć na niniejszym blogu tag "grenlandzki").

A więc po pierwsze, coś takiego jak kino grenlandzkie istnieje. Nie od dawna wprawdzie i nie jest, jak dotąd, jakoś szczególnie rozwinięte, ale jest. Po drugie, po zaledwie dwóch dniach kontaktu z tym kinem i obejrzeniu dwóch filmów fabularnych (komedii "Hinnarik Sinnattunilu", 2009 i horroru "Qaqqat Alanngui", 2011) oraz pięciu dokumentów (np. takiego), już dorobiłam się tam znajomych (są to niejacy panowie Mike Thomsen i Angayo Lennert-Sandgreen). Po trzecie, Grenlandczycy wolą swoje filmy od międzynarodowych superprodukcji -- tak przynajmniej można sądzić po tym, że wymieniony wyżej "Qaqqat Alanngui" (co tłumaczy się -- a przynajmniej tak to przetłumaczyli organizatorzy festiwalu -- jako "Cienie w górach") miał na wyspie więcej widzów, niż "Titanic" i pokonał również wyświetlany w tym samym czasie "Avatar". Choć przyznać trzeba, skoro przyznali się do tego reżyser z producentką, że to zapewne dlatego, bo wyruszyli ze swoim filmem w trasę po całej Grenlandii, również do miejsc, w których nie ma kin (na które to poświęcenie nie zdobył się James Cameron). A rodzice przyprowadzali na seanse małe dzieci poniżej dozwolonej granicy wieku lat piętnastu -- na ostrzeżenia twórców, że to horror i może nie być dla takich widzów całkiem odpowiedni, odpowiadając po prostu: "Ale to grenlandzki film!"

A na koniec -- trochę muzyki, czyli piosenka z "Qaqqat Alanngui":

piątek, 20 kwietnia 2012

Pushing Daisies (2007-2009)



Pisałam ostatnio, że przemawiają do mnie odjechane pomysły scenariuszowe. Oto kolejny: młody człowiek imieniem Ned posiada szczególny dar -- jego dotyk ożywia umarłych. Darowi jednakże towarzyszą dodatkowe warunki. Po pierwsze, powtórne dotknięcie ożywionego uśmierca go ponownie, tym razem na dobre. Po drugie, jeżeli ów powtórny dotyk nie nastąpi w ciągu minuty od pierwszego, ktoś inny musi umrzeć. Ned zajmuje się na co dzień prowadzeniem restauracji, w której sprzedaje ciasta owocowe własnego wypieku, a dzięki swoim zdolnościom ma zawsze pod dostatkiem świeżych składników. Zdolności te pomagają mu także w drugiej działalności: współpracuje z prywatnym detektywem Emersonem Codem (który w chwilach zdenerwowania koi nerwy wyrabiając na drutach włóczkowe futerały na pliki banknotów czy kabury na swoje rewolwery), pomagając mu rozwiązywać sprawy morderstw po prostu pytając zamordowanych, kto ich wyprawił na tamten świat. I wszystko szłoby gładko, gdyby nie to, że pewnego dnia ofiarą morderstwa pada miłość z dzieciństwa Neda, dziewczyna imieniem Chuck. Ożywiwszy ją, Ned nie jest w stanie zmusić się do uśmiercenia jej z powrotem. Chuck pozostaje więc wśród żywych (kosztem niegodziwego właściciela domu pogrzebowego) -- choć, niestety, nie może pozostać wśród swoich bliskich (ciotek Vivian i Lily, miłośniczek sera i ptaków, niegdyś pływaczek synchronicznych, które musiały zakończyć karierę po tym, jak jedna z nich straciła oko, wybite trocinami z kociej kuwety), ani też, co staje się z czasem coraz bardziej przykre dla obojga, dotknąć Neda.

Jeżeli to wszystko nie jest dla Was jeszcze dość odjechane, drodzy Czytacze, to dodam, że historię tę uzupełnia mnóstwo co najmniej równie dziwnych wątków pobocznych (ekologiczny samochód napędzany dmuchawcami, złodziej diamentów marzący o byciu właścicielem galerii sztuki w Meksyku, mężczyzna, któremu w miejsce jego własnych, zmiażdżonych w wypadku nóg, przeszczepiono nogi jego konia...), opowiadanych przez bardzo zaangażowanego narratora ("But young Ned would never forget that happiness born of passion is always short-lived. Yet, through no fault of his own, he had once again stumbled into happiness.") i poprzez (celowo) przerysowaną grę aktorów, dziejących się wśród odrealnionych, bajkowych dekoracji, inspirowanych trochę latami 50. (ach, sukienki Chuck!). I jest nawet, również tutaj, pojedynek na szpady! Wszystko to sprawia, że trudno opisać ten serial inaczej niż jako pod każdym względem uroczy.

Niestety, i na nim się przeciętny widz nie poznał, bo wyprodukowano zaledwie dwa sezony, w sumie 22 odcinki.

Znajomi:
Główne role Neda i Chuck grają Lee Pace (Roy z "The Fall") i Anna Friel (Bella Wilfer z "Naszego wspólnego przyjaciela"). A poza tym na przykład Mozzie z "White Collar" w odcinku 2x11 czy Zoe z "Firefly" w odcinku 2x12.

"Pushing Daisies" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Firefly (2002-2003)



Nie pamiętam już, kiedy i przy jakiej okazji pierwszy raz usłyszałam o "Firefly". Zarchiwizowałam to sobie wtedy w pamięci pod zakładką "do zainteresowania się kiedyś w przyszłości" i przez długi czas tytuł ten kojarzył mi się jedynie z serialem, który zdjęto z anteny po jednym sezonie, ku wielkiej rozpaczy Sheldona Coopera, bohatera "The Big Bang Theory".

Aż niedawno coś mnie podkusiło (zdaje się, że była to Czytaczka Kolleander), żeby sięgnąć pod zakładkę i dowiedzieć się, o co właściwie chodzi. No a jak dowiedziałam się, że chodzi o serial będący połączeniem sf i westernu, od razu wiedziałam, że muszę to obejrzeć! Już od dawna wszak wiem, że zwykle im bardziej odjechany wydaje się pomysł wyjściowy na film lub serial, tym większe prawdopodobieństwo, że mi się spodoba. A zabrawszy się do oglądania, bardzo szybko zrozumiałam zarówno entuzjazm, jak i późniejsze rozczarowanie doktora Coopera. No bo cóż tu może się nie podobać? Mamy bohaterów, którzy niegdyś stanęli po "niewłaściwej" stronie wojny domowej, a teraz próbują, dobrawszy sobie jeszcze paru mniej lub bardziej przypadkowych członków załogi, utrzymać się w niepodobającej im się nowej politycznej rzeczywistości za pomocą nie całkiem legalnej działalności na dalekim pograniczu cywilizowanego świata, gdzie kończy się jurysdykcja oficjalnej władzy, a zaczyna prawo silniejszego. Czyli na odległych planetach i księżycach. Mamy całkiem nieźle obmyślany i zaprojektowany świat, będący mieszanką różnych ziemskich kultur -- głównie amerykańskiej i chińskiej. Mamy bijatyki w podejrzanych spelunach, bale z tańcami towarzyskimi, pojedynki na szpady i rewolwerowców. Czasem z laserowymi pistoletami. Stada krów i dzikich koni. I statki kosmiczne. I westernową muzykę towarzyszącą przemieszczaniu się tych statków przez przestrzeń kosmosu. I tajemnicze rządowe eksperymenty medyczne. I sakiewki z monetami jako środek płatniczy. Najwyraźniej dla przeciętnego widza za dużo było tego dobrego, bo wyprodukowano zaledwie czternaście odcinków serialu (z których nawet nie wszystkie wyemitowano przed decyzją o zdjęciu go z antenty), a potem jeszcze film pt. "Serenity". I na tym zakończyły się przygody załogi kapitana Reynoldsa, a zaczął -- ich kultowy status, nie tylko wśród młodych fizyków teoretycznych z Pasadeny.

Znajomi:
Jako że to amerykańska produkcja, nie mam ich tu zbyt wielu, jeśli nie liczyć niejakiego Marka Shepparda ("Doktor" -- odcinki "The Impossible Astronaut" i "Day of the Moon", "White Collar" -- odcinek 1x01) i Alana Tudyka, człowieka, który zażył coś, czego nie powinien w "Śmierci na pogrzebie". A twórcą serialu jest Joss Whedon -- ten od "Avengers". I może jeszcze podzielę się refleksją, że oglądanie "Firefly" na zmianę z kryminalnym serialem "Castle" jest zajęciem niezwykle rozpraszającym -- seriale te łączy aktor w głównej roli (Nathan Fillion), a dzieli wiele, między innymi ilość kilogramów na owym aktorze. Wygląda to mniej więcej tak, jakby ktoś go wziął za boki i rozciągnął wszerz. Nie przypuszczałam, że ludzkie organizmy są zdolne do czegoś takiego;)

"Firefly" na:

piątek, 13 kwietnia 2012

Twenty Twelve (2011-2012)


Brytyjska komedia to właśnie to, czego mi było ostatnio trzeba, dlatego dziękuję Czytaczce Karolinie za polecenie mi "Twenty Twelve". Jest to serial -- udający dokument -- o ludziach odpowiedzialnych za przygotowanie letniej olimpiady w Londynie w tytułowym 2012 roku. Jak łatwo się domyślić, przedsięwzięcie to pełne trudności i przeszkód, jakie a to los, a to inni ludzie co rusz stawiają przed bohaterami. I choć co chwila to i owo, a czasem wszystko, się sypie, mimo wszystko udaje się iść do przodu dzięki uporowi, niepoprawnemu optymizmowi, a czasem prostemu zamykaniu oczu na fakty.

Podobno "Twenty Twelve" jest zerżnięty z australijskiego serialu "The Games" opowiadającego o przygotowaniach do olimpiady 2000 w Sydney. Osobiście wysunęłabym postulat, że może ciekawie by było, gdyby na przykład jakaś polska telewizja zrobiła coś podobnego o przygotowaniach do Euro 2012. Obawiam się jednak, że takie przedsięwzięcie wymagałoby zasobów dystansu do siebie, których nad Wisłą próżno szukać.

Znajomi:
Wśród aktorów w rolach głównych są między innymi Hugh Boneville (np. "Downton Abbey", "Miss Austen Regrets") i Jessica Hynes (np. "Spaced"), a w jednym odcinku również kapitan Darling, czyli Tim McInnerny. No i narrator w osobie Davida Tennanta, czyli Dziesiątego Doktora, choć tu mówiącego ze swoim własnym, uroczym szkockim akcentem.