piątek, 22 maja 2015

Agent Carter (2015- )


Filmy o Kapitanie Ameryce nie są moimi ulubionymi z serii o Marvelowskich superbohaterach. To jednak nie zniechęciło mnie od sięgnięcia po serial skupiający się na głównej bohaterce żeńskiej pierwszego z tych filmów, Peggy Carter. Głównie dlatego, bo, jak wiadomo, brak jest dobrych seriali z żeńskimi bohaterkami, a już szczególnie w tym gatunku. Jak się jednak wkrótce okazało, serial ten ma również sporo innych zalet.

Ale po kolei. Agentka Peggy Carter po zakończeniu wojny pracuje w tajnej agencji Strategic Scientific Reserve, gdzie jest otoczona prawie wyłącznie seksistowskimi bucami traktującymi ją jak sekretarkę. Nic dziwnego, że, spragniona akcji i uznania dla swoich umiejętności, gdy jej stary znajomy, miliarder-wynalazca Howard Stark zwraca się do niej z prośbą oczyszczenia jego imienia z zarzutu zdrady i sprzedaży swoich śmiercionośnych wynalazków obcym siłom, Peggy przystaje na tę propozycję. Do pomocy Howard zostawia jej swojego lokaja, Edwina Jarvisa, który z jednej strony jest niezwykle "brytyjski", ale też z drugiej, po swojemu, spragniony przygód. W ciągu ośmiu odcinków agentka Carter i Jarvis będą ścigać złoczyńców, próbować oczyścić Howarda z zarzutów sprzedaży broni wrogim siłom, a także przeciwstawiać się seksizmowi w miejscu pracy.

Wszystko to jest nakręcone w sposób przywodzący na myśl raczej film pełnometrażowy niż serial: widać dużą dbałość i pieniądze, które weszły w stworzenie tego świata superbohaterskiej wersji lat 50. Fabuła jest świetna, z odpowiednią dozą intrygi, akcji, dowcipu i nawet odrobiny tematów społecznych. Ogółem rzecz jak najbardziej godna polecenia, nawet nie dla fanów Kapitana Ameryki. Dlatego cieszę się, że, mimo że twórcy z początku planowali tylko jedną serię, wygląda na to, że czeka nas kontynuacja.

"Agent Carter" na:

wtorek, 3 lutego 2015

The Musketeers (2014- )


Prawdę mówiąc, nigdy nie przepadałam za "Trzema Muszkieterami". Przeczytałam książkę w liceum i zaraz, wraz z koleżankami, wzięłam się za krytykę w naszej opinii niesympatycznych i egzaltowanych bohaterów. Nie przemawiali do nas ani oni sami, ani ich skłonności do gardłowania o honorze i chwytania za szpadę przy każdej najmniejszej okazji. Zdaje się, że w wieku nastoletnim miałam jeszcze mniejszą tolerancję dla romantycznej porywczości niż dzisiaj, kiedy to nabrałam nieco więcej zrozumienia dla takich kwestii jak konwencja czy kontekst historyczny. Poza tym, barok nigdy nie był moją ulubioną epoką w historii Europy, a Francja ulubionym krajem.

W świetle tego wszystkiego, trudno mi powiedzieć, dlaczego sięgnęłam po najnowszą wariację BBC na temat Dumasa. Zapewne winna tu jest -- nie pierwszy to już raz -- zima, podczas której obniżają się zwykle moje oczekiwania co do wyrafinowania fabuły, a zwiększają -- co do doznań estetycznych i eskapistyczno-odczapistej akcji. A tych jest tutaj dość: doznania artystyczne zapewniają m.in. obsadzeni w głównych rolach panowie (Aramis moim zdaniem najładniejszy:)), plus ogółem świat tu odtworzony, a także niezłe zdjęcia, a co do akcji, to chyba oczywiste. Przy czym nie jest ona aż tak odczapista, jak często w tego rodzaju przygodowych produkcjach bywa, co było dla mnie miłym zaskoczeniem. A bohaterowie, inaczej niż w oryginale, dają się lubić, nawet Atos (cud nad cudy!). Może to dlatego, że serial ten, jak napisałam wyżej, jest na temat książki Dumasa jedynie wariacją i tak znowu wiele z nią -- o ile ją pamiętam -- nie ma. Co dla fanów książki może być wadą, ale dla mnie osobiście nią nie jest. Podobnie jest z wiernością realiom historycznym, ale już dawno przestałam jej wymagać w filmach i serialach przygodowych skierowanych do masowego widza. Nieco tylko mi przeszkadzają niektóre kostiumy, bo na ten przykład Konstancja wciąż wygląda, jakby chodziła w samej bieliźnie, a Milady de Winter -- jakby właśnie o niej zapomniała... W każdym razie, dużo przyjemniej mi się to oglądało niż na ten przykład ostatnio tu opisywanego "Marco Polo". Mam tylko pewne obawy, że poziom fabuły może się nieco obniżyć w sezonie drugim. No, zobaczymy.

Intryguje mnie jednak jedna sprawa, która być może jest wyjaśniona w książce, ale już nie pamiętam: dlaczego właściwie d'Artagnan, sam nie będąc muszkieterem, wszędzie się z muszkieterami pałęta? We wszelkich akcjach, misjach, tajnych zadaniach bierze udział na równych z nimi prawach, jakby nie było we Francji innych muszkieterów oprócz wiadomej trójki (a czasami tutaj rzeczywiście tak wygląda, jakby nie było...) i trzeba było sobie dokooptować nadgorliwego nastolatka. Praktyki jakieś u nich odbywa, czy co...?

A swoją drogą, taka mnie refleksja naszła: co by się stało, gdyby Brytyjczycy zabrali się w podobny sposób, na ten przykład, za Sienkiewiczowską Trylogię (a nawet w ogóle się zabrali, nawet z jako takim zachowaniem wierności oryginałowi)? Oj, byłby skandal i rwanie szat. A Francuzom najwyraźniej to nie przeszkadza.

Znajomi:
Kardynała Richelieu (który, nawiasem mówiąc, choć nie jest postacią sympatyczną, to jednak nie jest głównym antagonistą przez większość czasu, co też jest dość ciekawe) gra najnowszy Doktor (a także odtwórca kilku innych, ciekawszych ról w różnych innych produkcjach, na przykład "The Hour") Peter Capaldi. A króla Ludwika Alfrid z ekranizacji "Hobbita" -- choć tu ma lepsze zęby... W pojedynczych odcinkach zobaczyć też można, jak zwykle, inne znane twarze. A w drugiej serii rolę głównego antagonisty przybiera Marc Warren, czyli m.in. Danny Blue z serialu "Hustle".

"The Musketeers" na:

niedziela, 25 stycznia 2015

Marco Polo (2014- )


Tak się składa, że właśnie niedawno przeczytałam "Opisanie świata" Marco Polo. Jest to dzieło fascynujące i nudnawe zarazem. Fascynujące jest pierwsze spojrzenie człowieka Zachodu na Azję, jego zachwyt i próby zrozumienia tego, co jest mu obce, nieznane, niepojęte. Nudnawe jest natomiast to, że księga -- licząca sobie ponad 700 stron, w tym jakaś 1/3 to przypisy -- jest tym właśnie, co obiecuje polski tytuł: opisem. Znajdziemy tam więc całe fragmenty napisane według schematu: "O dwa dni drogi na wschód znajduje się miasto X. Żyjący tam ludzie są bałwochwalcami i poddanymi wielkiego chana, używają papierowych pieniędzy. Nie ma tam nic ciekawego, więc pójdźmy dalej. O trzy dni drogi od miasta X znajduje się miasto Y. Żyjący tam ludzie są bałwochwalcami i poddanymi wielkiego chana, używają papierowych pieniędzy. Nie ma tam nic ciekawego, więc pójdźmy dalej...". Akcji tu w zasadzie brak, z wyjątkiem pierwszej księgi i wzmianek o kilku bitwach, za każdym razem opisanych według tego samego schematu, z użyciem powtarzających się sformułowań.

Z powyższego łatwo wywnioskować, że serial "Marco Polo" nie jest adaptacją Marcowej księgi. Jest raczej na jej temat luźną fantazją -- z akcentem na słowo "fantazja". Mamy tu akcję i dramat, intensywne emocje, dworskie intrygi, sceny bitewne, postaci o perfekcyjnych umiejętnościach w zakresie sztuk walki mimo trybu życia pozornie nie dającego możliwości na ich opanowanie (ale co tam, wszak to Azjaci, wszyscy Azjaci znają sztuki walki, prawda...?). Mamy czarny charakter, po którym łatwo poznać, że jest czarnym charakterem nie tylko dlatego, że jest okrutny i nieprzewidywalny, ale również dlatego, bo ma dziwaczne hobby. Mamy niewidomego mistrza Jedi. Mamy anachroniczne posługiwanie się przez XIII-wiecznych bohaterów współczesnymi pojęciami i sposobami myślenia oraz lekceważące podejście do faktów historycznych. Mamy wreszcie wciskanie w każdym odcinku zupełnie nieuzasadnionej i niepotrzebnej nagości. Zdaje się, że ostatnimi czasy pokazywanie jej przy każdej najmniejszej okazji, a nawet i bez niej, świadczyć ma niby, że daną produkcję należy traktować Naprawdę Poważnie. A nie, na ten przykład -- co niestety wydaje mi się dużo bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem -- że jej twórcy poszli po linii najmniejszego oporu i nastawili się na target pod hasłem "napaleni nastoletni chłopcy." Tudzież nawiązują łączność ze swoimi wewnętrznymi napalonymi nastoletnimi chłopcami. Tak czy siak, nie podoba mi się to. Bardzo mi się nie podoba.

Pozostałe wymienione sprawy nie rażą już tak bardzo, szczególnie biorąc pod uwagę konwencję serialu przygodowego. Z drugiej strony można tu napatrzeć się na piękne kostiumy (już od dawna wiadomo, że mam słabość do kostiumów) i dekoracje oraz plenery, a fabuła trzyma na ogół jako taki poziom. Choć fajerwerków pod tym względem też, z drugiej strony, oczekiwać nie należy.

W każdym razie, czeka nas ponoć drugi sezon, na co z pewnością liczyli twórcy umieszczając na samym końcu pierwszego scenę, która miała zapewne być wielce zaskakująca, ale przyznam, że nie zdołałam się zdziwić, bo z bardzo odwróciła moją uwagę jej idiotyczność. Pozostaje mieć nadzieję, że być może drugi sezon zostanie również wykorzystany do wysłania Marco w końcu do Indii, a widz dowie się, co, u licha, stało się z jego ojcem i wujem, których twórcy serialu uprzejmi byli pozbyć się z fabuły na większość sezonu.

Znajomi:
Z pewną trudnością przyszło mi traktować wielkiego chana Kubilaja z pełną powagą odkąd zdałam sobie sprawę, skąd kojarzę grającego go aktora, a mianowicie z jednego z odcinków niepoważnego sitcomu "The IT Crowd":) A poza tym ojca Marco gra Pierfrancesco Favino, który grał w "Księciu Kaspianie".

"Marco Polo" na:
Filmwebie
IMDb

piątek, 23 stycznia 2015

Zbrodnia (2014)


Jak wiadomo, rzadko mi się zdarza sięgać po polskie seriale. Dla tego zrobiłam wyjątek, bo dzieje się w moich okolicach -- w rodzinnej Gdyni i ukochanym Helu -- co tak rzadko zdarza mi się oglądać na ekranie. W końcu jak często mam szansę się czepiać, że w jednym ujęciu widzimy bohatera idącego w jedną stronę, a w następnym, chwilę potem, jest po przeciwnej...?

"Zbrodnia" (cóż za szalenie oryginalny tytuł, swoją drogą...) jest remakiem pierwszego sezonu szwedzkiego serialu "Morden i Sandhamn", który z kolei jest adaptacją powieści kryminalnej Viveki Sten "I de lugnaste vatten". Nie znam żadnej z wyjściowych pozycji, dlatego nie będę porównywać. Jednak szwedzki rodowód jest tu widoczny, mimo ciekawego pomysłu zaadaptowania historii do polskich warunków: na przykład każdy bohater ma domek letniskowy, a bohaterowie wciąż podróżują gdzieś łódkami, statkami i motorówkami (gdyby to naród szwedzki zamieszkiwał południowe wybrzeże Bałtyku, bardzo prawdopodobne, że głównym sposobem komunikacji między Półwyspem Helskim a miastami nad Zatoką Gdańską byłaby komunikacja morska. Że jednak zamieszkują je lądolubni Polacy, z Gdyni do Helu dostać się jest znacznie łatwiej samochodem). Z drugiej strony, twórcy polskiej wersji poczynili pewne wysiłki w celu wykorzystania lokalnych elementów, na przykład militarnej przeszłości Helu i wszechobecnych tam bunkrów. A Gdynia jest filmowana tak, żebyśmy ani na chwilę nie zapomnieli, że jesteśmy nad morzem: w niemal każdym ujęciu widać jeżeli nie je same, to chociaż dźwigi portowe lub przynajmniej Sea Towers. No tak, pokażmy widzowi z głębi lądu egzotykę!

Co do fabuły serialu, to jest ona mocno taka sobie. Mam szczerą nadzieję, że prawdziwi gdyńscy policjanci nie pracują tak, jak ci przedstawieni na ekranie. Nasz główny bohater, pan pożal się Boże komisarz, jest ostatnią ciapą, która ze względu na psychiczne rozsypanie w ogóle nie powinna być dopuszczona do tego rodzaju pracy, jest niesubordynowany i nie umie pracować w zespole ani wyszukiwać elementarnych dla śledztwa informacji oraz wyznaje złotą zasadę wszystkich ekranowych twardzieli: "prawdziwy mężczyzna nigdy nie prosi o wsparcie". Nie jest więc jakimś szczególnym zaskoczeniem, że wszystkich ważnych dla śledztwa odkryć dokonuje nie on, ale jego szkolna koleżanka, nieszczęśliwa żona bogatego gdyńskiego biznesmena o gwałtownej i niesympatycznej naturze. I właściwie to ona rozwiązuje zagadkę. Mam nadzieję, że po zakończeniu akcji serialu rzuci męża i założy prywatną agencję detektywistyczną, albo wstąpi do policji, żeby ją nauczyć, jak się rozwiązuje sprawy kryminalne bez wpadek na każdym kroku.

Podsumowując, serial wart obejrzenia tylko ze względu na krajobrazy.

"Zbrodnia" na:
IMDb
Filmwebie
Wikipedii

środa, 14 maja 2014

Once Upon a Time in Wonderland (2013-2014)


"Once Upon a Time in Wonderland" to spin-off serialu "Once Upon a Time". Przypomnijmy, że w oryginalnym serialu mamy najróżniejsze postaci ze znanych baśni i kilka z innych popularnych opowieści oraz zdolność do przenoszenia się między różnymi światami o różnym stopniu magiczności. Tytułowa Wonderland, Kraina Czarów -- ta od "Alicji w Krainie Czarów" -- w której dzieje się większość niniejszego serialu, jest właśnie jednym z tych światów. Bohaterowie są zaś mieszanką postaci głównie z "Alicji" i "Aladyna" (choć samego Aladyna tu nie spotkamy), choć i tu nie brak crossoverów między opowieściami. Co zaś do postaci z oryginalnego serialu, pojawiają się tu zaledwie dwie. Choć podobno postaci ze spin-offu mają się pojawić w jednym z przyszłych sezonów oryginału.

"Once Upon a Time in Wonderland" powtarza kilka z grzechów oryginału: jeszcze częściej mówi się tu, w sposób przyprawiający o mdłości, o True Love, a czarne charaktery są jeszcze bardziej przerysowane. Równie wyraźnie też widać, że dla Amerykanów podstawowymi wersjami baśni, które Europejczycy poznają przede wszystkim z książek, są wersje filmowe, szczególnie disneyowskie. Cóż, taka widać specyfika tej kultury. Z drugiej strony, ponieważ opowiedziana tu historia od początku pomyślana była na jeden sezon i z góry zaplanowana, jest bardziej spójna (choć też bez przesady. Na przykład próby rozkminienia zasad rządzących istniejącą w tym świecie magią -- które to zasady są dość ważnym elementem fabuły -- mogą spowodować ból głowy) i mniej jest zbędnych, nie wiadomo czemu służących wątków. Poza tym, jest zdrowa dawka sarkazmu przeciw maślanym gadkom o miłości w wykonaniu jednej z głównych postaci. I te kostiumy, ach! Nawet dla nich samych chce mi się to oglądać.

Znajomi:
W jednej z głównych ról zobaczymy tu Toma z "Being Human" (czyli Michaela Sochę), a najczarniejszego z tutejszych czarnych charakterów gra Naveen Andrews, czyli np. Sayid z "Lost" (nic w tym dziwnego, jakaś połowa oryginalnego "Once Upon a Time" powtarza się z "Lostów", bo wszystkie te trzy seriale mają tych samych twórców). Choć jeżeli ktoś orientuje się choć trochę w kinie inspirowanym indyjskim, może kojarzyć go również ze zgoła innej roli;)

"Once Upon a Time in Wonderland" na:

sobota, 3 maja 2014

Green Wing (2004-2006)

"Green Wing" to sitcom o szpitalu -- ale nie medyczny, bo pacjentów i ich problemów zdrowotnych nie zobaczymy tu prawie wcale. Z rzadka tylko przewijają się na trzecim czy czwartym planie, akcja zaś koncentruje się na pracownikach szpitala i ich życiowo-sercowo-łóżkowych perypetiach, nieraz bardzo dziwacznych. Bo serial to z tych absurdalnych, z galerią postaci i ich zachowań od prawie normalnych, przez posiadających różne dziwactwa, z lekka stukniętych po zupełnie odjechane. Jak Czytacze wiedzą, lubię absurdalny, brytyjski humor; lubię też cięte dialogi i odjechane pomysły. Wszystko to znaleźć można w tym serialu i pod tymi względami przemawia on do mnie i do moich gustów. Co z drugiej strony do mnie nie przemawia, to humor oparty na wyśmiewaniu się z czyjejś życiowej ciapowatości, "zabawnych" nieporozumieniach, stereotypach i molestowaniu seksualnym bohaterów obojga płci. Nie wywołuje też mojego entuzjazmu wyglądający chyłkiem zza fabuły, mimo pozornego obyczajowego wyzwolenia, dość konserwatywny światopogląd. Innymi słowy: poziom humoru, jak i całego serialu, jest dość nierówny. Mimo to jednak rzecz jest wciągająca.

Ciekawostką jest to, że serial kręcono w prawdziwym szpitalu, a właściwie dwóch, nie przerywając ich zasadniczej pracy. Poza tym, część scen jest improwizowana.

Zwiastuna nie znalazłam, więc tylko zalinkuję coś w rodzaju best of.

Znajomi:
Obsada "Green Wing" jest w zasadzie mieszanką obsad "Black Books", "Spaced", "Twenty Twelve" i "Mirandy", z tylko kilkoma domieszkami spoza tej listy. Że wspomnę chociażby Tamsing Greig, czyli Fran z "Black Books".

"Green Wing" na:

niedziela, 13 kwietnia 2014

Qui pro quo

Dzisiaj na blog zawitali Ryszard jako Doktor oraz Doktor jako Ryszard. Czy też vice versa. Serdeczne podziękowania dla utalentowanej Czytaczki Kolleander za obmyślenie i wykonanie nowego nagłówka!