niedziela, 4 listopada 2012

The Magic Flute (2006)



Zacznę od tego, że kompletnie nie znam się na operze. Przed obejrzeniem tego filmu widziałam w życiu tylko dwie: kiedyś w Wiedniu plenerowy seans "Cyganerii" i niedawno w Londynie "Nixona w Chinach" (i do dzisiaj nie przestaje mnie zadziwiać, jakie tematy można uznać za odpowiednie na operę). Mój wniosek po tych doświadczeniach jest taki, że może i jestem osobą nieczułą na prawdziwe piękno, ale nawet najwspanialsza muzyka nie jest mi w stanie zrekompensować nietrzymającej się kupy fabuły.

Jak łatwo się domyślić po tym wstępie, sentyment do opery nie był powodem, dla którego sięgnęłam po tę adaptację "Czarodziejskiego fletu". Nie, powody były inne: po pierwsze Kenneth Branagh, po drugie -- Stephan Fry. Fry przetłumaczył libretto Emanuela Schikanedera na angielski, obaj panowie napisali scenariusz, a Branagh rzecz wyreżyserował. Oczywiście, Kenneth nie byłby sobą, gdyby nie wprowadził w akcję jakiejś zaskakującej koncepcji. W tym przypadku akcja opery przeniesiona została do scenerii inspirowanej okopami I wojny światowej, bohaterami są żołnierze i dowódcy walczących stron, a ostatecznym happy endem: zaprowadzenie pokoju. Widać, że Branagh i Fry próbowali usilnie nadać akcji jakiś sens -- cóż jednak, gdy możliwości dawane przez materiał wyjściowy są ograniczone, to i sukces umiarkowany. Jak wspomniałam, na operze się nie znam, tak więc wykonania pod względem muzycznym też oceniać nie będę. Cóż więc pozostaje, oprócz nazwisk twórców? Na przykład aspekty wizualne: otóż jest to film ładny i nakręcony z rozmachem. Poza tym -- sama idea. Pisałam już kiedyś, że doceniam odjechane pomysły. Ten, polegający na adaptacji Mozarta na film fantastyczno-wojenny, odjechany z pewnością jest. I być może właśnie dlatego jakoś, mimo wszystko, mnie ten film ujął.

Znajomi:
Z racji mojej nieznajomości świata operowego obsada filmu -- złożona ze śpiewaków operowych z różnych krajów -- jest mi nieznana. Z wyjątkiem starszej wersji Papageny, która nie śpiewa, zatem zagrać ją mogła pani Cropley z "The Vicar of Dibley". Poza tym, oczywiście, wspomniany reżysersko-scenariuszowy team.

"The Magic Flute" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

piątek, 26 października 2012

Garrow's Law (2009-2011)


Jako że wróciłam ostatnio do seriali kostiumowych, postanowiłam od razu pójść za ciosem i cofnąć się o jeszcze kilkadziesiąt lat, do końcówki XVIII wieku. Tylko że klimat tu zupełnie inny, bo "Garrow's Law" to dramat sądowy, i to z czasów, w których instytucje sądowe działały w sposób współczesnego widza rażący niesprawiedliwością, a wyroki śmierci wydawano lekką ręką, między łykiem wina a kęsem ciasta.

Tytułowa postać Williama Garrowa oparta jest -- dość luźno, zdaje się -- na autentycznej postaci prawnika, który swoją działalnością w londyńskim Old Bailey przyczynił się do zmian w prawie oraz praktyce sądowej, szczególnie zwiększenia praw oskarżonych, z prawem do reprezentacji i domniemania niewinności na czele. Garrow przedstawiony na ekranie to zaś młody człowiek zasad, bezkompromisowy, pełen pasji, poruszony widzianymi w systemie i w społeczeństwie ogółem niesprawiedliwościami. Sprawy, z którymi bohater serialu występuje przed sądem, scenarzyści wygrzebali w archiwach sądowych (choć, co ciekawe, w rzeczywistości w części z nich prawdziwy Garrow występował po drugiej stronie barykady). Jak się łatwo domyślić, swoją działalnością wkrótce zwraca na siebie uwagę potężnych ludzi zupełnie niezainteresowanych jakimikolwiek zmianami w systemie -- bo będących jego beneficjentami. A od takiej uwagi już tylko krok do kłopotów. Tym większych, że jednym z tych potężnych ludzi jest mąż kobiety, która na Garrowa zaczyna spoglądać coraz przychylniejszym okiem -- z wzajemnością zresztą.

Jest to jeden z tych seriali, co do których moim zarzutem jest tylko jedno: że jest, brytyjskim zwyczajem, krótki. Ledwie trzy serie po cztery odcinki. Mam też nieodparte skojarzenie ze szwedzkim "Anno 1790": nie tylko zbliżony okres historyczny, ale też główny bohater usiłujący walczyć z niesprawiedliwym, skostniałym systemem, a także z dylematem moralno-społecznym w postaci miłości do dzielącej bohatera system wartości żony innego, wyżej postawionego mężczyzny. Oczywiście Szwedzi, jak to Szwedzi, bardziej rzecz w sobie duszą i cierpią wewnętrznie. Brytyjczycy też mieli wyraźnie większy budżet -- choć w odróżnieniu od Szwedów rynnami się, jak zaobserwowałam, nie przejmowali. A może po prostu w Londynie zainstalowano je dużo wcześniej, niż w Sztokholmie...

Znajomi:
Główne role grają tu Andrew Buchan ("Cranford" & "Return to Cranford", "Party Animals", "Jane Eyre"), Lyndsey Marshal (druga seria "Being Human"), Alun Armstrong ("Henryk IV" w niedawnej serii ekranizacji Szekspira "The Hollow Crown", prywatnie ojciec Joe Armstronga, który tam też grał jego syna, a także na przykład Allana A Dale'a w "Robin Hoodzie") czy Rupert Graves (m.in. "Sherlock", "Made in Dagenham" i parę innych rzeczy). Więcej mniej lub bardziej znajomych twarzy przewija się oczywiście od czasu do czasu w tle.

"Garrow's Law" na:

Tu można obejrzeć (prawie) całość.

poniedziałek, 8 października 2012

Wives and Daughters (1999)

Dawno już nie polecałam żadnej klasyki. "Wives and Daughters" to kolejna, obok "North and South" i "Cranford", ekranizacja powieści Elizabeth Gaskell -- jej ostatniej, niedokończonej. Podobnie jak w tym drugim serialu rzecz opowiada o perypetiach mieszkańców małego angielskiego miasteczka w pierwszej połowie XIX wieku. Choć ponieważ tym razem jest to adaptacja powieści, a nie zbioru opowiadań, akcja jest mniej epizodyczna, a obraca się wokół postaci Mollie Gibson -- typu bohaterki, która o wszystkich innych myśli bardziej niż o sobie, chociaż, z drugiej strony, nie boi się też wyrazić głośno własnego zdania. I jak łatwo się domyślić, obraca się głównie wokół perypetii sercowych -- nie tylko samej Mollie. Rzecz jest sympatyczna i staroświecka, tak więc jeżeli komuś przypadły do gustu wyżej wymienione ekranizacje, to ta też ma na to duże szanse.

Znajomi:
Serial ten jest nie tylko podobny w klimacie do "Cranford", ale też dzieli z nim część obsady, z Michaelem Gambonem na czele. Poza tym są tu m.in. Keeley Hawes, Penelope Wilton, Tom Hollander, Rosamund Pike, Justine Waddell ("The Fall"), Iain Glen ("Downton Abbey", "Spooks", "Doctor Who" -- odc. "The Time of Angels"/"Flesh and Stone") czy Richard Coyle ("Going Postal").

"Wives and Daughters" na:

Tu można obejrzeć całość

czwartek, 16 sierpnia 2012

Page Eight (2011)


Tytułowa strona ósma wchodzi w skład dokumentu, który główny bohater filmu, Johnny Worricker, długoletni pracownik MI5, otrzymuje od swojego przełożonego i starego przyjaciela, który wkrótce potem umiera. Informacje na niej zawarte są niezwykle niewygodne dla samego premiera, który, oczywiście, jak najchętniej zatarłby wszelkie ślady po dokumencie. Worricker uznaje jednak za swój obowiązek doprowadzić sprawę do końca i dokopać się do prawdy. Aby skomplikować sprawy, w tym samym czasie zaprzyjaźnia się ze swoją sąsiadką, której brat-aktywista zginął dwa lata wcześniej na Zachodnim Brzegu, a relacje rodzinne, i tak już pogmatwane, gmatwają się jeszcze bardziej.

Jak na thriller, film ten ma jedną, podstawową wadę: za mało w nim napięcia. Tak, wiem, to nie ten rodzaj thrillera, w którym ma być akcja, pościgi i strzelaniny. Pokazane tu szpiegowanie jest raczej w stylu "Tinker, Tailor, Soldier, Spy" niż "Spooks". Ale właśnie, w "Tinker, Tailor..." (wersji kinowej) wyszło to, moim zdaniem, lepiej. Poza tym jednak jest tu niegłupi scenariusz, dobre dialogi i ciekawa obsada -- tak więc mimo wszystko mogę z czystym sumieniem polecić.

Znajomi:
Główną rolę gra Bill Nighy, a poza tym możemy tu m.in. zobaczyć Michaela Gambona, Ralpha Fiennesa czy Rachel Weisz.

"Page Eight" na:
IMDb

niedziela, 27 maja 2012

The Hour (2011-2012)

 

Jest rok 1956, czas dyskusyjnego wzornictwa, raczkującego telewizyjnego dziennikarstwa politycznego oraz papierosów kopconych zawsze i wszędzie, nawet w łazience czy stołówce. Grupa pracowników BBC -- wśród nich zdolny, ale niezbyt fotogeniczny i zupełnie niedyplomatyczny Freddie, mianowana na producentkę Bel i mający być twarzą nowego programu Hector -- próbuje swoich sił tworząc nowy, rewolucyjny program informacyjny. Zamiast przedstawiać widzom ciąg kronik filmowych, chcą przekazywać aktualne wiadomości, prowadzić wywiady z ważnymi dla polityki ludźmi oraz, o zgrozo, komentować decyzje polityczne. Nie będzie łatwo -- muszą zetrzeć się nie tylko z ograniczeniami prawnymi, Układem, mizoginizmem i osobistymi przepychankami, ale na dodatek jeszcze z zimnowojenną intrygą szpiegowską. A w tle rozgrywa się wielka historia: kryzys sueski i powstanie na Węgrzech.

Spotkałam się z komentarzami, że "The Hour" to brytyjska odpowiedź na "Mad Men" -- nie widziałam tego ostatniego, więc trudno mi to potwierdzić albo zaprzeczyć. Po przeczytaniu kilku opisów stwierdzam, że nie wygląda, żeby seriale te mały za wiele punktów wspólnych -- nawet chyba nie jest to ten sam gatunek -- ale być może opisy, jak to często bywa, są mylące. W każdym razie, "The Hour" to serial dobrze napisany i zagrany, z klimatycznymi zdjęciami i muzyką, a miejscami trzymający w napięciu, jak na thriller polityczny przystało. Bardzo mnie ciekawi, co też twórcy wymyślą na drugi sezon.

Znajomi:
Główne role grają Ben Whishaw, Romola Garai (Emma z wersji z 2009), Dominic West i Anna Chancellor (m.in. "Duma i uprzedzenie" 1995, "Spooks", "Hustle" -- odc. 7x01), pojawia się tu też m.in. Owen z "Torchwood" czy Moriarty z "Sherlocka".

"The Hour" na:


poniedziałek, 7 maja 2012

Miss Pettigrew Lives for a Day (2008)


Tytułowa panna Pettigrew, wytwór wyobraźni angielskiej pisarki Winifred Watson, jest starą panną i raczej kiepską guwernantką. Nie znosi swojej pracy, nie ma oparcia w rodzinie ani przyjaciołach -- ponieważ nie posiada ani jednych, ani drugich -- nie ma za co zapłacić czynszu, a na dodatek właśnie po raz kolejny straciła pracę. W tym ponurym momencie swojego życia trafia na posadę u niejakiej panny Delysii Lafosse, młodej, pięknej kobiety żyjącej pełnią życia, aspirującej aktorki, tymczasem śpiewającej w klubie nocnym, romansującej na raz z trzema mężczyznami i ogółem stanowiącej zaprzeczenie wszystkich zasad, które wpajano pannie Pettigrew przez całe dzieciństwo i młodość oraz według których żyła od tamtej pory. Ale za to o złotym sercu. Tak zaczyna się pełna humoru, przyjęć, muzyki jazzowej oraz pięknych i dobrze ubranych ludzi opowieść o jednym dniu z życia panny Pettigrew, który to dzień owo życie całkiem odmieni.

Niniejsza ekranizacja jest całkiem udana, choć wprowadza do oryginalnego tekstu kilka modyfikacji. Niektóre z nich są neutralne albo nawet korzystne, na przykład dodanie politycznego kontekstu zbliżającej się lada chwila drugiej wojny światowej, który wprowadza do akcji nieco powagi. Inne znów mi się nie podobają, szczególnie zmiany, które dotknęły pannę Dubarry (jedna negatywna postać scenarzystom nie wystarczyła?), Michaela (który z postaci pełnej humoru i ironii stał się jęczącym z miłości romantycznym kochankiem -- co za nuda!) i trochę również Delysię (mam wrażenie, że poziom jej IQ spadł nieco w porównaniu z książką), a przede wszystkim -- zakończenie, w którym dużo bardziej jednoznacznie niż w literackim oryginale rozwiązaniem wszelkich problemów okazuje się uwieszenie ramienia odpowiedniego mężczyzny. A to nigdy nie jest zmiana w dobrym kierunku. Mimo to jednak, zarówno książka, jak i jej adaptacja, są godne polecenia (książka bardziej).

Znajomi:
Jak na angielską adaptację angielskiej książki zaskakująco dużo tu Amerykanów: główne role grają Frances McDormand, Amy Adams i Lee Pace (ten z "The Fall" i "Pushing Daisies"). Poza tym jest tu między innymi Ciarán Hinds, Mark Strong (oczywiście w negatywnej roli, jakżeby inaczej), Shirley Henderson ("Tristram Shandy", "Doktor" -- odc. "Love and Monsters") czy Christina Cole ("Emma" 2009, "Lost in Austen", "Doktor" -- odc. "The Sheakspeare Code"). A całość wyreżyserował Bharat Nalluri, odpowiedzialny między innymi za reżyserowanie i scenariusze do "Hustle", "Spooks" czy "Life on Mars".

"Miss Pettigrew Lives for a Day" na:

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Kino grenlandzkie

W minionym tygodniu w Berlinie odbył się festiwal filmów grenlandzkich. Stwierdziłam, że nie mogę odpuścić sobie takiej okazji i wybrałam się na kilka seansów. Pisząc o tym właściwie nie mam na celu jakoś szczególnie obejrzanych filmów polecać, bo raz, że zdobyć je raczej ciężko, a dwa, że oglądać je można raczej jako kulturoznawczą ciekawostkę (co w zasadzie jednak może być dość dobrym powodem, żeby oglądać cokolwiek, w końcu właśnie dlatego ja sama wybrałam się do Berlina). I tak właśnie -- jako o kulturoznawczej ciekawostce -- o tym tutaj wspominam (a także dlatego, bo uważam, że niezwykle cool będzie mieć na niniejszym blogu tag "grenlandzki").

A więc po pierwsze, coś takiego jak kino grenlandzkie istnieje. Nie od dawna wprawdzie i nie jest, jak dotąd, jakoś szczególnie rozwinięte, ale jest. Po drugie, po zaledwie dwóch dniach kontaktu z tym kinem i obejrzeniu dwóch filmów fabularnych (komedii "Hinnarik Sinnattunilu", 2009 i horroru "Qaqqat Alanngui", 2011) oraz pięciu dokumentów (np. takiego), już dorobiłam się tam znajomych (są to niejacy panowie Mike Thomsen i Angayo Lennert-Sandgreen). Po trzecie, Grenlandczycy wolą swoje filmy od międzynarodowych superprodukcji -- tak przynajmniej można sądzić po tym, że wymieniony wyżej "Qaqqat Alanngui" (co tłumaczy się -- a przynajmniej tak to przetłumaczyli organizatorzy festiwalu -- jako "Cienie w górach") miał na wyspie więcej widzów, niż "Titanic" i pokonał również wyświetlany w tym samym czasie "Avatar". Choć przyznać trzeba, skoro przyznali się do tego reżyser z producentką, że to zapewne dlatego, bo wyruszyli ze swoim filmem w trasę po całej Grenlandii, również do miejsc, w których nie ma kin (na które to poświęcenie nie zdobył się James Cameron). A rodzice przyprowadzali na seanse małe dzieci poniżej dozwolonej granicy wieku lat piętnastu -- na ostrzeżenia twórców, że to horror i może nie być dla takich widzów całkiem odpowiedni, odpowiadając po prostu: "Ale to grenlandzki film!"

A na koniec -- trochę muzyki, czyli piosenka z "Qaqqat Alanngui":

piątek, 20 kwietnia 2012

Pushing Daisies (2007-2009)



Pisałam ostatnio, że przemawiają do mnie odjechane pomysły scenariuszowe. Oto kolejny: młody człowiek imieniem Ned posiada szczególny dar -- jego dotyk ożywia umarłych. Darowi jednakże towarzyszą dodatkowe warunki. Po pierwsze, powtórne dotknięcie ożywionego uśmierca go ponownie, tym razem na dobre. Po drugie, jeżeli ów powtórny dotyk nie nastąpi w ciągu minuty od pierwszego, ktoś inny musi umrzeć. Ned zajmuje się na co dzień prowadzeniem restauracji, w której sprzedaje ciasta owocowe własnego wypieku, a dzięki swoim zdolnościom ma zawsze pod dostatkiem świeżych składników. Zdolności te pomagają mu także w drugiej działalności: współpracuje z prywatnym detektywem Emersonem Codem (który w chwilach zdenerwowania koi nerwy wyrabiając na drutach włóczkowe futerały na pliki banknotów czy kabury na swoje rewolwery), pomagając mu rozwiązywać sprawy morderstw po prostu pytając zamordowanych, kto ich wyprawił na tamten świat. I wszystko szłoby gładko, gdyby nie to, że pewnego dnia ofiarą morderstwa pada miłość z dzieciństwa Neda, dziewczyna imieniem Chuck. Ożywiwszy ją, Ned nie jest w stanie zmusić się do uśmiercenia jej z powrotem. Chuck pozostaje więc wśród żywych (kosztem niegodziwego właściciela domu pogrzebowego) -- choć, niestety, nie może pozostać wśród swoich bliskich (ciotek Vivian i Lily, miłośniczek sera i ptaków, niegdyś pływaczek synchronicznych, które musiały zakończyć karierę po tym, jak jedna z nich straciła oko, wybite trocinami z kociej kuwety), ani też, co staje się z czasem coraz bardziej przykre dla obojga, dotknąć Neda.

Jeżeli to wszystko nie jest dla Was jeszcze dość odjechane, drodzy Czytacze, to dodam, że historię tę uzupełnia mnóstwo co najmniej równie dziwnych wątków pobocznych (ekologiczny samochód napędzany dmuchawcami, złodziej diamentów marzący o byciu właścicielem galerii sztuki w Meksyku, mężczyzna, któremu w miejsce jego własnych, zmiażdżonych w wypadku nóg, przeszczepiono nogi jego konia...), opowiadanych przez bardzo zaangażowanego narratora ("But young Ned would never forget that happiness born of passion is always short-lived. Yet, through no fault of his own, he had once again stumbled into happiness.") i poprzez (celowo) przerysowaną grę aktorów, dziejących się wśród odrealnionych, bajkowych dekoracji, inspirowanych trochę latami 50. (ach, sukienki Chuck!). I jest nawet, również tutaj, pojedynek na szpady! Wszystko to sprawia, że trudno opisać ten serial inaczej niż jako pod każdym względem uroczy.

Niestety, i na nim się przeciętny widz nie poznał, bo wyprodukowano zaledwie dwa sezony, w sumie 22 odcinki.

Znajomi:
Główne role Neda i Chuck grają Lee Pace (Roy z "The Fall") i Anna Friel (Bella Wilfer z "Naszego wspólnego przyjaciela"). A poza tym na przykład Mozzie z "White Collar" w odcinku 2x11 czy Zoe z "Firefly" w odcinku 2x12.

"Pushing Daisies" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Firefly (2002-2003)



Nie pamiętam już, kiedy i przy jakiej okazji pierwszy raz usłyszałam o "Firefly". Zarchiwizowałam to sobie wtedy w pamięci pod zakładką "do zainteresowania się kiedyś w przyszłości" i przez długi czas tytuł ten kojarzył mi się jedynie z serialem, który zdjęto z anteny po jednym sezonie, ku wielkiej rozpaczy Sheldona Coopera, bohatera "The Big Bang Theory".

Aż niedawno coś mnie podkusiło (zdaje się, że była to Czytaczka Kolleander), żeby sięgnąć pod zakładkę i dowiedzieć się, o co właściwie chodzi. No a jak dowiedziałam się, że chodzi o serial będący połączeniem sf i westernu, od razu wiedziałam, że muszę to obejrzeć! Już od dawna wszak wiem, że zwykle im bardziej odjechany wydaje się pomysł wyjściowy na film lub serial, tym większe prawdopodobieństwo, że mi się spodoba. A zabrawszy się do oglądania, bardzo szybko zrozumiałam zarówno entuzjazm, jak i późniejsze rozczarowanie doktora Coopera. No bo cóż tu może się nie podobać? Mamy bohaterów, którzy niegdyś stanęli po "niewłaściwej" stronie wojny domowej, a teraz próbują, dobrawszy sobie jeszcze paru mniej lub bardziej przypadkowych członków załogi, utrzymać się w niepodobającej im się nowej politycznej rzeczywistości za pomocą nie całkiem legalnej działalności na dalekim pograniczu cywilizowanego świata, gdzie kończy się jurysdykcja oficjalnej władzy, a zaczyna prawo silniejszego. Czyli na odległych planetach i księżycach. Mamy całkiem nieźle obmyślany i zaprojektowany świat, będący mieszanką różnych ziemskich kultur -- głównie amerykańskiej i chińskiej. Mamy bijatyki w podejrzanych spelunach, bale z tańcami towarzyskimi, pojedynki na szpady i rewolwerowców. Czasem z laserowymi pistoletami. Stada krów i dzikich koni. I statki kosmiczne. I westernową muzykę towarzyszącą przemieszczaniu się tych statków przez przestrzeń kosmosu. I tajemnicze rządowe eksperymenty medyczne. I sakiewki z monetami jako środek płatniczy. Najwyraźniej dla przeciętnego widza za dużo było tego dobrego, bo wyprodukowano zaledwie czternaście odcinków serialu (z których nawet nie wszystkie wyemitowano przed decyzją o zdjęciu go z antenty), a potem jeszcze film pt. "Serenity". I na tym zakończyły się przygody załogi kapitana Reynoldsa, a zaczął -- ich kultowy status, nie tylko wśród młodych fizyków teoretycznych z Pasadeny.

Znajomi:
Jako że to amerykańska produkcja, nie mam ich tu zbyt wielu, jeśli nie liczyć niejakiego Marka Shepparda ("Doktor" -- odcinki "The Impossible Astronaut" i "Day of the Moon", "White Collar" -- odcinek 1x01) i Alana Tudyka, człowieka, który zażył coś, czego nie powinien w "Śmierci na pogrzebie". A twórcą serialu jest Joss Whedon -- ten od "Avengers". I może jeszcze podzielę się refleksją, że oglądanie "Firefly" na zmianę z kryminalnym serialem "Castle" jest zajęciem niezwykle rozpraszającym -- seriale te łączy aktor w głównej roli (Nathan Fillion), a dzieli wiele, między innymi ilość kilogramów na owym aktorze. Wygląda to mniej więcej tak, jakby ktoś go wziął za boki i rozciągnął wszerz. Nie przypuszczałam, że ludzkie organizmy są zdolne do czegoś takiego;)

"Firefly" na:

piątek, 13 kwietnia 2012

Twenty Twelve (2011-2012)


Brytyjska komedia to właśnie to, czego mi było ostatnio trzeba, dlatego dziękuję Czytaczce Karolinie za polecenie mi "Twenty Twelve". Jest to serial -- udający dokument -- o ludziach odpowiedzialnych za przygotowanie letniej olimpiady w Londynie w tytułowym 2012 roku. Jak łatwo się domyślić, przedsięwzięcie to pełne trudności i przeszkód, jakie a to los, a to inni ludzie co rusz stawiają przed bohaterami. I choć co chwila to i owo, a czasem wszystko, się sypie, mimo wszystko udaje się iść do przodu dzięki uporowi, niepoprawnemu optymizmowi, a czasem prostemu zamykaniu oczu na fakty.

Podobno "Twenty Twelve" jest zerżnięty z australijskiego serialu "The Games" opowiadającego o przygotowaniach do olimpiady 2000 w Sydney. Osobiście wysunęłabym postulat, że może ciekawie by było, gdyby na przykład jakaś polska telewizja zrobiła coś podobnego o przygotowaniach do Euro 2012. Obawiam się jednak, że takie przedsięwzięcie wymagałoby zasobów dystansu do siebie, których nad Wisłą próżno szukać.

Znajomi:
Wśród aktorów w rolach głównych są między innymi Hugh Boneville (np. "Downton Abbey", "Miss Austen Regrets") i Jessica Hynes (np. "Spaced"), a w jednym odcinku również kapitan Darling, czyli Tim McInnerny. No i narrator w osobie Davida Tennanta, czyli Dziesiątego Doktora, choć tu mówiącego ze swoim własnym, uroczym szkockim akcentem.

piątek, 17 lutego 2012

White Collar (2009- )



Czytaczka Monika już od jakiegoś czasu namawiała mnie na ten wypad na amerykańskie terytorium, aż w końcu dałam się namówić -- i się wciągnęłam.

"White Collar" to serial o garniturach. Być może przeczytacie gdzieś, drodzy Czytacze, opisy mówiące, że jest to raczej lekki, komediowy serial kryminalny o byłym oszuście, który pomaga FBI w ściganiu podobnych mu przestępców w zamian za -- względną -- wolność, może nawet napotkacie na komentarze, że rzecz jest przyjemna w oglądaniu, z paroma fajnie napisanymi postaciami i relacjami między nimi oraz dowcipnymi dialogami ("You're a conman -- you smile for a living.", "One person's tragedy is another person's excitememt."). Ale nie dajcie się zwieść -- to wszystko są tylko sprawy poboczne. Tak naprawdę chodzi tu przede wszystkim o garnitury. Idealnie skrojone i dopasowane. A także takież koszule i kamizelki, krawaty dobrane idealnie pod kolor podszewki marynarki, fantazyjne spinki do tychże, spodnie z lampasami, zamszowe buty oraz kapelusze.* Właściwie można uznać ten serial za fabularyzowany żurnal mody męskiej i stwierdzam, że mogłoby mu przyświecać poniższe motto:

A jeżeli między wyżej wzmiankowanymi koszulą a kapeluszem znajduje się dodatkowo para ocząt jako te dwa lazurowe jeziora i bujna fala nad czołem -- no cóż, to nawet tym lepiej (choć też szczęka jak na mój gust nieco zbyt kwadratowa, à la książę Karol Filip, ale nie można mieć wszystkiego). Dodatkowo uważam to za dość smutne, że nawet ten z bohaterów, który ma uchodzić za modą mniej niż średnio zainteresowanego i tak ma garnitury lepiej dobrane niż 3/4 polskich mężczyzn. A to, że przez jedną z postaci nazywany jest konsekwentnie per "Suit", potwierdza tylko moją tezę, co tu jest motywem przewodnim.

* I może jeszcze o product placement Forda.

"White Collar" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Obrazek wzięłam z: http://theblacktie.tumblr.com/


sobota, 4 lutego 2012

The Fall (2006)



Gdy pierwszy raz natknęłam się na ten film grzebiąc po internecie -- a konkretnie na kadry z niego -- zdziwiłam się, że nigdy dotąd o nim nie słyszałam i że nie można go było zobaczyć (o ile wiem) w normalnej dystrybucji. Jest to rzadki przykład wysokobudżetowej produkcji niezależnej. Niezależnej, bo -- nie chcąc, żeby ktokolwiek wtrącał mu się w wizję -- reżyser (Tarsem Singh) wyłożył na realizację filmu własną kasę. Wysokobudżetowej, bo, oceniając po efektach, musiała to być kasa niemała (co prowadzi do wniosku ani odkrywczego, ani wesołego, że trzeba być bogatym, żeby realizować swoje marzenia...).

Wspomniałam na początku, że pierwsze, na co się natknęłam w związku z tym filmem, były kadry z niego -- i nie jest to wcale dziwne, jest to bowiem jeden z takich filmów, z których co drugi kadr nadaje się do wydrukowania i oprawienia w ramki. Scenerie, dekoracje (film kręcono w kilkunastu różnych krajach, na pięciu kontynentach) i kostiumy zapierają dech w piersiach -- jest to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych wizualnie filmów, jakie zdarzyło mi się oglądać. I jeszcze na dodatek z muzyką Beethovena w tle.

A jak z fabułą? Inspirowana jest ona ponoć bułgarskim filmem z 1981 roku pod tytułem "Yo ho ho". Jest początek XX wieku, szpital w Los Angeles, do którego trafiają między innymi Alexandria, mała dziewczynka ze złamaną ręką i Roy, kaskader po poważnym wypadku na planie filmowym. Roy zaczyna opowiadać dziewczynce fantastyczne historie i tak film odtąd biegnie dwoma torami: realistycznym, tym w szpitalu -- w którym Roy z pomocą Alexandrii usiłuje zrealizować pewien swój ponury plan -- i fantastycznym -- rozpiętym między złamanym sercem i desperacją narratora a bujną fantazją jego słuchaczki. Czy udało się stworzyć coś, co wykraczałoby poza wyszukaną formę artystyczną, co przykuwałoby do ekranu nie tylko oko, ale i emocje, czy też mamy tu przerost formy nad treścią? Moim zdaniem to pierwsze. "Are you trying to save my soul?" -- pyta Roy Alexandrii w jednej ze scen i można to uznać za zdanie kluczowe dla filmu: o to właśnie toczy się tu gra. Można wprawdzie odnieść wrażenie, że wątek fantastyczny rwie się, szczególnie pod koniec, ale należy pamiętać, że jest on w końcu tylko służebny wobec wątku realistycznego i zawsze pozostaje na łasce Roya i Alexandrii oraz ich stanów psychicznych, a wówczas staje się to zrozumiałe.

Znajomi:
To symptomatyczne, że jedyną znaną mi twarzą jest tu Brytyjczyk, grający Darwina niejaki Leo Bill (który przewija się tu i ówdzie, w różnych serialach i filmach brytyjskich). Poza tym wspomnieć można o odtwórcach głównych ról: do zaledwie sześcioletniej Cantiki Untaru, grającej Alexandrię, mam stosunek ambiwalentny -- z jednej strony jest urocza i naturalna, z drugiej pod koniec zaczęła mnie trochę drażnić. Podobno dużo jej kwestii było improwizowanych, co, paradoksalnie, zgrzyta mi w tego typu filmie, przy tym wymuskaniu każdego kadru (wiem, wydziwiam i w ogóle się czepiam...). Natomiast grający Roya Lee Pace bardzo dobrze wpisuje się w ogólny wysoki poziom estetyki w tym filmie -- nic dziwnego, że w "Hobbicie" ma grać króla elfów i ojca Legolasa:)!

"The Fall" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie (Polski tytuł poraża. Po raz kolejny przekonuję się, że tylko polscy dystrybutorzy są w stanie wspiąć się na takie wyżyny banału.)

czwartek, 19 stycznia 2012

Treasure Island (2012)



Znajomi:
Dziś wyjątkowo zacznę od znajomych, bo jest to jedna z tych produkcji, co do których zadecydowałam, że muszę je obejrzeć, jak zobaczyłam obsadę. Eddie Izzard jako Long John Silver to już dość, żeby wzbudzić moją ciekawość, ale to dopiero początek: Philip Glenister (który twierdzi, że w konstruowaniu roli inspirował się Kermitem), Rupert Penry-Jones (z pięknym koronkowym żabotem), Daniel Mays, Donald Sutherland, Elijah Wood (w charakteryzacji ściągniętej chyba z Tima Minchina), a także Keith Allen (Szeryf z Nottingham, choć konia z rzędem temu, kto go rozpozna, chyba że po głosie) i nie tylko.

"Wyspę skarbów" czytałam kiedyś, dawno, a z wcześniejszych ekranizacji widziałam tylko jedną, animowaną Disneyowską (i należę do tej zdecydowanej mniejszości, której się ona podobała; a pomysł połączenia osiemnastowiecznych żaglowców z science fiction uważam za tak odjechany, że aż fajny). Dlatego też ciężko mi ocenić wierność tej adaptacji oryginałowi -- na pewno dodano parę wątków (żona Silvera i jej wspólne przygody z panią Hawkins, niepohamowana chciwość Trelawneya) oraz zmieniono zakończenie, o czym jeszcze za moment. Powiedzieć natomiast mogę, że to całkiem niezły film przygodowy, z rozmachem zmierzającym bardziej w stronę filmu kinowego niż telewizyjnego, barwnymi postaciami (nie jakoś szczególnie psychologicznie głębokimi, ale nie wymagajmy zbyt wiele po tym gatunku), Izzard jako Silver jest przyjemny dla oka (bardziej przekonujący niż jako Anthony w "Lost Christmas", ale może po prostu barwny piracki image, z intensywnym eyelinerem na czele, bardziej pasuje do jego emploi) -- i w ogóle dobrze się to ogląda. Ale niestety: do czasu. Aż nie nastąpi zakończenie, które jest idiotyczne. Proponuję więc obejrzeć, ale podarować sobie ostatnich 10 minut, w ten sposób pozostając ze wspomnieniem fajnego przygodowego filmu.

"Treasure Island" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Eddie Izzard opowiada o filmie w talk show Grahama Nortona (a potem przychodzą Jude Law i Robert Downey Jr. i robi się wesoło).

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Bollywood bez szoku kulturowego

Jednym z moich postanowień noworocznych było ograniczenie ilości oglądanych brytyjskich seriali -- no bo wszystko w nadmiarze może zaszkodzić... W związku z tym dzisiaj jedna z okazjonalnych wycieczek w zupełnie inne części świata.

Skoro poruszyłam już temat kina bollywoodzkiego i szeroko rozpowszechnionych stereotypów na jego temat, napiszę jeszcze parę słów z myślą o tych, którzy być może mieliby ochotę te stereotypy zweryfikować. Post ten jest również dedykowany widzom, których kultury różnych odległych części świata i ich kinematografie interesują, ale obawiają się rzucenia od razu na głębokie wody hardkorowego Bollywoodu bliskiego wspomnianym stereotypom i woleliby zacząć od czegoś estetycznie i narracyjnie bliższego kinu zachodniemu (o ile w epoce globalizacji tego rodzaju podziały mają jeszcze sens...). Oto kilka moich propozycji.

Wake Up Sid (2009)



Film z gatunku filmów o życiu. A konkretnie -- tej jego części nazywanej dojrzewaniem. Główny bohater, tytułowy Sid, jest młodym człowiekiem, który o nic nigdy nie musiał się starać, mając bogatego ojca i matkę, dla której jest oczkiem w głowie. Gdy jednak oblewa egzaminy końcowe w koledżu i odmawia podjęcia wygodnej, ale nudnej pracy w firmie ojca, przychodzi i dla niego moment, w którym musi zastanowić się, czego właściwie w życiu chce. Pomaga mu w tym poznana właśnie Aisha, która dopiero co przyjechała do Mumbaju i która, w przeciwieństwie do Sida, bardzo dobrze wie, czego chce w życiu i ma determinację, żeby do tego dążyć. Film to bardzo ciepły, z sympatycznymi bohaterami, którym wierzymy i nie wahamy się kibicować. Idealny na poprawę humoru. I nawet dorobiłam się już na tym blogu znajomych w indyjskiej kinematografii: Aishę gra utalentowana Konkona Sen Sharma, która grała Indu w "Omkarze".

"Wake Up Sid" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Karthik Calling Karthik (2010)



A jakby ktoś od filmu obyczajowego wolał thriller, może sięgnąć po "Karthik Calling Karthik". Tytułowego bohatera poznajemy jako wyjątkową ciapę: gospodarz domu go ściga, szef nim pomiata, współpracownicy wykorzystują, dziewczyna, która mu się podoba, nawet nie wie o jego istnieniu i, jakby tego było mało, jeszcze boryka się z poczuciem winy za śmierć brata. Gdy w końcu miarka się przebierze -- szef wyrzuci Karthika z pracy obwiniając o własny błąd -- nasz bohater postanowi ze sobą skończyć. W ostatniej chwili powstrzymuje go dzwonek telefonu; głos w słuchawce twierdzi, że jest nim samym, to znaczy Karthikiem i obiecuje, że jeżeli bohater będzie postępował zgodnie z jego wskazówkami, jego życie zmieni się diametralnie. I rzeczywiście tak się wkrótce dzieje: Karthik odzyskuje pracę, i to na dużo lepszych warunkach, podbija serce dziewczyny, na której mu zależało i w ogóle wydawałoby się, że jego życie zamieni się w raj, gdyby nie to, że przychodzi mu do głowy podzielić się z narzeczoną sekretem na temat otrzymywanych codziennie telefonów...

Nie brak w tym filmie zgrzytów. Lekcja asertywności daje stanowczo za szybkie efekty: tajemniczemu telefonicznemu rozmówcy w ciągu dwóch rozmów udaje się to, czego nie dokonała kilkuletnia terapia. A finał byłby znacznie lepszy, gdyby zakończyć film parę minut wcześniej -- ostatnia scena wydaje się jakby doklejona na siłę i psuje efekt. Z drugiej jednak strony scenariusz trzyma w napięciu, wyjaśnienie zagadki tajemniczego rozmówcy jest zaskakujące, ale nie wydumane, a operator ładnie używa kolorów dla oddania stanów duchowych głównego bohatera. Którego gra zresztą nieco zaskakujący znajomy: Farhan Akhtar, reżyser "Dona". Nie spodziewałam się, że jest on taki młody!

"Karthik Calling Karthik" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Kaminey (2009)



Jeżeli natomiast ktoś z Czytaczy miałby ochotę raczej na kino sensacyjne, rozwiązaniem jest na przykład "Kaminey", w reżyserii tego samego Vishala Bhardwaja, który nakręcił "Maqbool" i "Omkarę". Jest to historia dwóch braci bliźniaków -- tak podobnych z wyglądu jak różnych z charakteru -- dziewczyny jednego z nich, niezbyt legalnej działalności drugiego, futerału pełnego narkotyków i jeszcze paru spraw oraz bohaterów, splatających się ze sobą tu i tam -- tym bardziej, im bliżej końca. Czytałam pod adresem tego filmu porównania do Quentina Tarantino czy Guya Ritchie'ego -- atmosferą i plątaniem wątków rzeczywiście zbliża się "Kaminey" do tych reżyserów. A całość spuentowana jest wybornie sceną finałowej rozwałki w chmurach kokainowego pyłu;)

"Kaminey" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Dev.D (2009)



A na koniec trochę klasyki, choć w nowym wydaniu. Powyższy zwiastun nie mówi zbyt wiele o fabule filmu, bo w Indiach jest ona powszechnie znana. Powieść "Devdas" napisał w 1917 roku bengalski pisarz Sarat Chandra Chattopadhyay i od tej pory była ona ekranizowana w różnych indyjskich kinematografiach kilkanaście razy. Dla Czytacza polskiego, któremu fabuła niekoniecznie jest znana, streszczę, o co chodzi. Devdas i Paro to dwójka dzieci, mieszkających po sąsiedzku, trzymających się zawsze razem. On zostaje na kilka lat wysłany do szkół do Kalkuty, gdy wraca, oboje są już dorośli i pojawia się pomysł przypieczętowania dziecięcej miłości małżeństwem. Niestety, rodzina Devdasa stoi wyżej na drabinie społecznej niż rodzina Paro i kategorycznie odmawia wyrażenia zgody na mezalians. Na takie dictum matka Paro się obraża i oświadcza, że znajdzie dla niej męża jeszcze bogatszego i wyżej postawionego -- co też czyni -- a Devdas udaje się do miasta, gdzie oddaje się użalaniu nad sobą oraz popełnianiu rozwleczonej formy samobójstwa poprzez zapicie się na śmierć. Uprzednio poznawszy jeszcze kurtyzanę Chandramukhi, która się w nim zakochuje, zwiększając grono postaci, które mają przechlapane.

Miałam okazję oglądać dwie wcześniejsze adaptacje tej powieści: z 1955 i 2002 roku -- tę drugą absurdalnie wystawną, z udziałem wielkich gwiazd, z zapierającymi dech w piersiach dekoracjami, kilkunastokilogramowymi kostiumami* i papierowymi postaciami, którymi nie sposób się przejąć ani ich zrozumieć. "Dev.D" jest wyraźną polemiką z wcześniejszymi adaptacjami, szczególnie właśnie tą z 2002 roku (odwołania są zarówno bezpośrednie -- bohaterowie oglądają ten film, gdzieś w tle wisi plakat -- jak i pośrednie -- w interpretacji postaci i ich zachowań), dlatego trochę się waham, czy aby na pewno ten film pasuje jako propozycja dla widzów z kinem bollywoodzkim niezaznajomionych, ale mimo to zaryzykuję. Bo z jednej strony "Devdas" z 2002 jest jednak trochę w Polsce znany (był wydany na DVD, a nawet pokazywany w telewizji), a z drugiej wydaje mi się, że ta wersja może przemówić sama w sobie, co stwierdzam na podstawie tego, że mimo że już trzeci raz oglądałam tę historię, pierwszy raz się nią przejęłam.

Tym razem fabuła została przeniesiona do czasów współczesnych, postaci umieszczone w realistycznych sceneriach i pozbawione glamour, zamiast którego dodano im psychologiczną głębię. Wreszcie widać wyraźnie, że, jak to skomentował bohater zupełnie innego filmu, "Devdas was an idiot", a nie jakąś romantycznie-tragiczną postacią, a Paro i Chandramukhi są normalnymi dziewczynami, nie oszałamiającymi pięknościami, jak w wersji z 2002. W ramach odbrązawiania postaci i historii zmieniono nawet zakończenie. Wszystko to jest świetnie sfilmowane -- w żywych kolorach na początku, gdy akcja rozgrywa się na pendżabskiej wsi, jaskrawo-psychodelicznych potem, gdy przenosi się do miasta -- i okraszone dobrą muzyką, która doskonale współgra z obrazem. Reżyser tego filmu, Anurag Kashyap, skłania się zresztą w kierunku produkcji lekko postmodernistyczno-psychodelicznych, tak przynajmniej wnoszę po jego "No Smoking", które jest tak zakręcone, że do dziś nie wiem, o co w nim chodziło, a z wypowiedzi reżysera można wywnioskować, że o coś zupełnie przeciwnego, niż mi się wydawało...

* Wieść niesie, że pierwotnie kostium wykorzystany w zalinkowanej sekwencji ważył 30 kg, ale że aktorka -- mimo najszczerszych chęci -- nie była w stanie w nim tańczyć, odchudzono go prawie o połowę. Inne wieści opowiadają o kolczykach tak ciężkich, że aktorce krwawiły od nich uszy (ale mimo to nie przestawała tańczyć, nie chcąc zepsuć ujęcia), korkach wywalanych co chwila w okolicach planu filmowego (produkcja ciągnęła tyle prądu) oraz -- historia nieco makabryczna, bardziej pasująca chyba na mojego pierwszego bloga -- o maszynie do robienia wiatru, która odcięła głowę jednemu z członków ekipy...

"Dev.D" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

czwartek, 5 stycznia 2012

The Borrowers (2011) & Lost Christmas (2011)

Na Boże Narodzenie BBC przygotowało wcale niezłą ofertę dla młodego widza. Odcinek specjalny "Doktora" był wprawdzie taki sobie, ale można było znaleźć dla siebie też coś innego. W dwóch poniższych przykładach mamy: kilkunastoletniego chłopca, jego pozornie lub realnie tracącą kontakt z rzeczywistością babcię, utratę rodzica/rodziców, kłopoty finansowe (odpowiedź telewizji dla młodego widza na kryzys?) oraz antyk o dużej wartości.

"The Borrowers"



Czytaczom niezaznajomionym z tematem Pożyczalskich wyjaśnię może na wstępie, że to rasa małych ludzi, stworzonych w serii książek dla dzieci przez Mary Norton. Mieszkają oni na obrzeżach naszego, ludzkiego świata -- na strychach, pod podłogami itp. -- i żyją z "pożyczania" (nie kradzieży, jak podkreślają) od nas różnych większych i mniejszych przedmiotów.

Nie czytałam książek o Pożyczalskich ani nie oglądałam wcześniejszych adaptacji, więc do niniejszej podeszłam bez uprzedzeń i oczekiwań. A raczej owszem, miałam oczekiwania, ale związane z obsadą. Bo występuje tu Christopher Eccleston jako nadopiekuńczy ojciec pożyczalskiej rodziny Clocków i Stephen Fry w -- rzadkość! -- negatywnej roli. Choć uwaga skupia się na młodszych bohaterach: Arrietty, marzącej o odkrywaniu świata poza tym pod podłogą pewnego londyńskiego domu (nieodłączna cecha filmowych dzieci nadopiekuńczych rodziców) oraz Jamesie, małoletnim mieszkańcu tego domu, który odkrywa obecność Pożyczalskich, a następnie pomaga im wyrwać się ze szponów szalonego naukowca (to właśnie Fry) i jego jeszcze bardziej szalonej asystentki. Adaptacja ta jest wprawdzie bardzo luźno oparta na książkowym oryginale, ale to i tak bardzo sympatyczny film. Szczególnie podbiła moje serce -- oprócz znajomych i nieznajomych aktorów -- scenografia zminiaturyzowanego pożyczalskiego świata, a także krótkie animacje, które przetykają akcję.

"The Borrowers" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

"Lost Christmas"



To opowieść bardziej ponura. Dość powiedzieć, że zaczyna się od śmierci rodziców głównego bohatera, a dalej mamy jeszcze między innymi: utonięcie, zamarznięcie na śmierć, kradzieże mienia, zaginionego psa, rozpady małżeństw, Alzheimera i niewyrozumiałą pomoc społeczną. Zupełnie nie to, co widzowi mogłoby się skojarzyć z jednym z najśmieszniejszych Brytyjczyków, Eddiem Izzardem. A on właśnie gra tu jedną z głównych ról, tajemniczą postać o nieprzypadkowym imieniu Anthony. Nieprzypadkowym -- święty Antoni to wszak patron rzeczy i ludzi zagubionych, a Anthony w filmie zajmuje się znajdywaniem: rzeczy i ludzi zagubionych dosłownie lub w przenośni. Historia to może nie jakaś szczególnie wybitna, ale zarazem trochę wzruszająca i trochę baśniowa -- sam Izzard określił ją miejską baśnią. Po jej obejrzeniu nie jestem jednak przekonana, czy umie on grać -- chyba będę jeszcze musiała obejrzeć "Wyspę skarbów", żeby się upewnić:) Oprócz Eddiego wśród znajomych są tu zaś nasz wspólny przyjaciel oraz Herrick z "Being Human".

"Lost Christmas" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie