Z jakiegoś powodu fascynują mnie odległe wyspy na Atlantyku i mam życiową ambicję jak najwięcej z nich w życiu zwiedzić. Naturalnym jest więc, że gdy usłyszałam o produkcji BBC zatytułowanej od jednego z archipelagów północnej Europy, od razu mnie to zaintrygowało.
"Shetland" to dwuczęściowy kryminał, ekranizacja powieści Ann Cleeves "Red Bones" -- trzeciej w czteroczęściowej serii. Mamy tu niewielką wyspiarską społeczność, w której wszyscy są ze sobą jakoś związani -- zarówno więzami krwi czy przyjaźni, jak i skrywanymi od dziesięcioleci tajemnicami -- a zarazem w większości żyją na tyle od siebie nawzajem oddaleni, że ich poczynania nie mają świadków, mamy wietrzną, melancholijną atmosferę lądu na końcu świata, jednak zagęszczającą się w miarę jak sekrety wychodzą na światło dzienne, wplecioną historię wysp, wikingów, policjantów uzależnionych w swoich śledztwach od rozkładu promów, piękne wyspiarskie krajobrazy (choć można było je jeszcze lepiej wyeksponować, moim zdaniem) i smętną szkocką muzykę. Innymi słowy, jest atmosfera. Wyczytałam wprawdzie zarzut, że aktorzy mówią z akcentem ze Szkocji właściwej, zamiast z szetlandzkim, ale przyznam szczerze, nawet jeżeli ryzykuję tym samym wyjście na kulturową ignorantkę, że nie bardzo się tym przejmuję -- już użyty tu akcent czasem ciężko jest zrozumieć. Jeżeli BBC zdecyduje się zekranizować i pozostałe powieści z serii, chętnie się z wynikiem ich prac zapoznam.
Na moim pierwszym blogu opisałam kulturowy fenomen niemieckiego serialu "Tatort" -- "miejsce zbrodni". Specyfika serii -- oprócz jej kultowego statusu -- polega na tym, że owo tytułowe miejsce zbrodni jest każdego tygodnia inne. W każdym z nich działa inny zespół policjantów borykających się z mniej lub bardziej lokalnymi problemami. Można to porównać do seriali z serii CSI, dziejących się w trzech różnych miastach. Z tym, że w tym wypadku miast i policyjnych teamów jest obecnie siedemnaście -- tak więc jeżeli ktoś jest szczególnym fanem jakichś konkretnych bohaterów czy miasta, może się zdarzyć, że na kolejny odcinek z ich właśnie udziałem będzie musiał czekać czasem aż pół roku (tak jest na przykład w przypadku jedynej serii, którą, za radą Czytaczki Moniki, prześledziłam w całości -- i w związku z tym jedynej, którą mogę z czystym sumieniem polecić -- serii münsterskiej, w której produkowane są dwa odcinki rocznie. Od znajomych słyszę, że to seria wyjątkowa na tle innych "Tatortów", ze względu na bohaterów, relacje między nimi, jakość scenariuszy i aktorstwa).
"Tatort" jest zarazem serialem z bardzo długą historią: pierwszy odcinek, zatytułowany "Taxi nach Leipzig", wyemitowano 29 listopada 1970 roku i, co ciekawe, od tamtego czasu nie zmieniono czołówki. To ją właśnie podziwiać można na początku niniejszego posta -- jest bardzo vintage. Jak więc widać, tradycja coniedzielnego oglądania "Tatort" miała już dużo czasu, żeby się utrwalić. Oczywiście, przez te czterdzieści lat emisji zmieniały się miejsca akcji serialu i bohaterowie -- starzy odchodzili, a na ich miejsce przychodzili nowi. Na przykład zeszłej niedzieli do miejsc zbrodni dołączył Hamburg, gdzie głównego bohatera gra Til Schweiger (sądząc po tym pierwszym odcinku ta nowa hamburska seria wygląda mi jednak bardziej jak kino sensacyjne, w którym problemy rozwiązuje się strzelając do wszystkiego, co się rusza w nadziei, że w końcu trafi się na właściwego złoczyńcę niż jak typowy serial kryminalny ze zbieraniem śladów, przesłuchiwaniem świadków i wyciąganiem wniosków). Inną ciekawostką jest to, że dwa odcinki dla serii kilońskiej napisała jedna ze sław szwedzkiego kryminału, Henning Mankell. Jeszcze inną -- że podobno w jednym odcinku w latach 90. pojawił się, w ramach specyficznego crossoveru między niemieckimi a polskimi serialami, Marek Kondrat jako komisarz Halski.
Obiecałam sobie, że moje antropologiczne doświadczenie pobytu w Niemczech nie będzie pełne, jeżeli przynajmniej raz nie wybiorę się na publiczny pokaz serialu. Bo nawet u mnie w
Greifswaldzie jest taka możliwości, mimo że "Tatort" nie dzieje się
nigdy w tych okolicach. W ogóle, Niemcy wschodnie są pod tym względem niedoreprezentowane, a to dlatego, ponieważ oryginalnie była to produkcja zachodnioniemieckiej telewizji. NRD miało swój własny odpowiednik -- "Polizeiruf 110" -- również produkowany do dzisiaj, ale mniej popularny.