sobota, 8 października 2011

The Flight of the Conchords (2007-2009)



Niedawno skończyłam oglądać ten serial, stąd to większe niż zwykle zagęszczenie produkcji amerykańskich. Muszę przyznać, że trochę długo mi to zajęło: po raz pierwszy usłyszałam o Flight of the Conchords chyba ze cztery lata temu, od mojej ówczesnej współlokatorki, która zajmuje się w życiu między innymi tworzeniem muzyki i obracaniem się w środowisku ludzi, którzy tworzą muzykę. Ale zobaczyłam to dopiero chyba w zeszłym roku u Mojej Sista. I choć nie jest to długi serial (bardziej według brytyjskich niż amerykańskich standardów -- 22 odcinki), jak widać, trochę zajęło mi obejrzenie ich wszystkich. Bo przyznać trzeba, że nie ma tu jakiejś szczególnie wciągającej fabuły -- właściwie prawie wcale nie ma fabuły, bo, wydaje mi się, nie o nią tu chodzi.

Serial opowiada o dwójce nowozelandzkich muzyków, Jemaine i Brecie, mieszkających w Nowym Jorku i tam usiłujących odnieść sukces jako zespół -- tytułowy Flight of the Conchords. Dopomóc im ma w tym ich menadżer Murray, jednocześnie będący attaché kulturowym przy nowozelandzkim konsulacie. Niestety, sukces wciąż nie chce przyjść i zespół dorobił się tylko jednej -- za to baaardzo oddanej -- fanki. Jak przystało na serial o muzykach, bohaterowie od czasu do czasu uderzają w śpiew, wyrażając swoje emocje, komentując sytuację, a czasem zupełnie bez związku.









Zaryzykuję więc stwierdzenie, że fabuła w tym serialu to raczej pretekst dla piosenek. Ale jak już się pojawia, jest na dość wysokim poziomie absurdu, bo sposób myślenia i postępowania tak bohaterów, jak i ludzi, których spotykają, odbiegają nieco od standardów. Tak więc serial ten może zainteresować dwa rodzaje publiczności: miłośników muzyki lub miłośników absurdalnego humoru. Albo może też miłośników Nowej Zelandii, choć panowie traktują ojczyznę z takim przymrużeniem oka, że podejrzewam, że gdyby ktoś z Polski próbowałby zrobić coś podobnego, zostałby odsądzony od czci i wiary, a następnie pozbawiony obywatelstwa.

I jeszcze tak na marginesie dodam, że zanim powstał serial telewizyjny, był jeszcze improwizowany serial radiowy po drugiej stronie oceanu, w BBC.

Znajomi:
Główni bohaterowie "Flight of the Conchords", Jemaine i Bret, grają tu samych siebie -- a raczej alternatywne, podejrzewam, że nieco bardziej odjechane wersje samych siebie, prawdziwych nowozelandzkich muzyków tworzących zespół Flight of the Conchords, Jemaine Clementa i Breta McKenzie'ego. Oprócz muzykowania panowie zajmują się także trochę aktorstwem -- to znaczy, poza niniejszym serialem -- choć głównie w produkcjach nowozelandzkich, np. "Eagle vs. Shark" czy "Diagnosis: Death" (nie polecam -- nudne i bez sensu). Poza tym doczekali się także występu gościnnego w "Simpsonach" (22x01). Z łatwiej dostępnych na naszym kontynencie produkcji, McKenzie pojawił się na chwilę -- bo "grał" to byłoby za dużo powiedziane -- we "Władcy Pierścieni", w pierwszej części na naradzie u Erlonda, a w trzeciej dostał już nawet kwestię mówioną (ciężko go poznać bez tego artystycznego zarostu i fryzury)! Pojawi się także w "Hobbicie" -- podobno w wyniku interwencji fanów -- i może nawet będzie miał do powiedzenia coś więcej, skoro, jeżeli wierzyć IMDb, jego postać otrzymała już nawet imię (Lindir -- choć fani już po "Drużynie Pierścienia" nazwali jego postać imieniem Figwit)?

Reszta głównej obsady składa się głównie z komików: Rhys Darby, Kristen Schaal, Arj Barker i inni.

"Flight of the Conchords" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Strona zespołu

5 komentarzy:

Zula pisze...

Wychodzi na to, że chyba preferuję takie właśnie seriale bez fabuły jako takiej, ale za to z dużą ilością pamiętnych scenek i postaci ;-) FotC smaczku nadaje nie tylko muzyka (soundtrack katuję od miesiąca - błyskawicznie poprawia humor w pracy/tramwaju), ale też cudowny nowozelandzki akcent (hehe). Mi osobiście ogromną frajdę sprawiło (i nadal sprawia) odnajdywanie nawiązań muzyczno-teledyskowych piosenek wykorzystanych w serialu. Nie są to jednak bezmyślne parodie, ale raczej zabawa konwencją, stylami i humorem; każda z piosenek oprócz tego, że ewidentnie nawiązuje, ma swój niepowtarzalny charakter (zawarty głównie w sferze tekstowej) - dlatego tak świetnie się ich słucha nawet w oderwaniu od wizji. Jednym z najlepszych przykładów muzykonaśladownictwa w wykonaniu FotC jest przytoczony przez Ciebie Inner City Pressure (mój ulubiony chyba song z całego serialu) - genialny tribute to Pet Shop Boys you just staaand thEEEEEre! :D
Niekiedy chłopaki nawiązują do konkretnej piosenki (Most beautiful girl in the room -> Prince - The Most Beautiful Girl In The World, A Kiss Is Not A Contract -> Serge Gainsbourg - Ballade De Melody Nelson (Jane Birkin :D)), a czasem ogólnie do danego wykonawcy ( Business Time -> w zasadzie każdy piosenka Barry White'a) czy gatunku (Hiphopopotamus vs. Rhymenoceros -> hip-hop).

Niektóre piosenki doczekały się klipów nieserialowych - np. świetny Ladies of the World)

A co do Murraya - uwielbiam go! :D

PS. Co do innych filmów z udziałem ekipy FotC - gorąco polecam Eagle vs. Shark.

martencja pisze...

Eagle vs. Shark czeka w kolejce na obejrzenie:)!

A panowie obdarzeni są dużym talentem, nie da się ukryć: ich piosenki są dobre muzycznie, w różnych gatunkach, z fajnymi, inteligentnymi, zabawnymi, parodiującymi tekstami. Nie wiem, czy mogę wyróżnić jakieś moje ulubione (stąd miałam trochę problem z wyborem kawałków ilustrujących tego posta:)). Ostatnio na przykład z niewiadomych przyczyn przyczepiło mi się "Hurt Feelings", choć to zupełnie nie mój gatunek:) Chyba ten refren wpada w ucho:)

Hmm, może też powinnam sobie kupić soundtrack...?:)

Co do akcentu - widziałam kawałek wywiadu z Kristen Schaal, w którym mówiła, że na początku ciężko było jej ich zrozumieć z powodu akcentu - pomyślałam sobie: i kto to mówi! Dziewczyno, sama tak seplenisz, że ledwo cię się da zrozumieć!:P

M.

martencja pisze...

P.S. @Gainsbourg - jeeej, jak ja nie cierpię takich "patrzcie na mnie, jestem ahhhtystą" Francuzów! (włączając w to Francuzów mentalnych, niekoniecznie autentycznie francuskich:P)

M.

Anonimowy pisze...

E tam, piosenki zawsze maja zwiazek i kontekst! Moja ulubiona piosenka jest "Business Time".
Wcale nie wspomnialas, ze to twoja Sista uzyczyla ci wszystkich odcinkow!

martencja pisze...

A Ty wcale się nie podpisałaś:P Ale to nie do końca prawda, co piszesz, bo przecież Cię wspomniałam!

Myślę, że powinnaś pochwalić się szerszej publiczności swoim kubkiem z "Business Time":)

M.