Fakty, które były mi znane o serialu "Wonderfalls" zanim zdecydowałam się go obejrzeć, były następujące: jednym z jego pomysłodawców był Bryan Fuller, twórca m.in. "Pushing Daisies", opis fabuły wydawał się dziwaczny, grał w nim Lee Pace i nakręcono tylko jeden sezon, co, jak podpowiada doświadczenie, często znaczy, że serial jest oryginalny. Wszystkie te fakty razem i każdy z osobna uznałam za zachęcające i mniej więcej pół godziny po tym, jak dowiedziałam się o istnieniu tego serialu, zaczęłam oglądać pierwszy odcinek.
Wspomniana dziwaczność fabuły polega na tym, że główna bohaterka, Jaye Tyler, stroniąca od głębszej interakcji z otoczeniem absolwentka filozofii prestiżowego uniwersytetu, która jednak -- zamiast podążać za karierą wzorem swojej rodziny -- zdecydowała się pracować jako sprzedawczyni w sklepie z pamiątkami nad wodospadem Niagara, pewnego dnia zaczyna słyszeć głosy. Konkretnie, plastikowe i pluszowe zabawki w jej sklepie zaczynają jej wydawać polecenia, zwykle wymagające wyjścia z bezpiecznej skorupki, w której Jaye się zamknęła. Świat tu przedstawiony jest zakręcony i na wpół fantastyczny, bohaterowie pełni dziwactw, dialogi zabawne, a ogólna atmosfera przypomina nieco wspomniane "Pushing Daisies". "Wonderfalls" nie jest wprawdzie serialem równie dobrym, ale widać już, w jakim kierunku Fuller zmierzał i to również się całkiem przyjemnie ogląda.
Znajomi:
Oprócz wspomnianego Lee Pace'a (który niestety gra tu rolę ledwie drugo-, czy wręcz trzecioplanową), w epizodach przewija się więcej aktorów z "Pushing Daisies". A także na przykład Kaylee z "Firefly".
Naszła mnie ochota na fantastyczny eskapizm, postanowiłam więc dać szansę serialowi, który kiedyś obił mi się o oczy podczas łażenia po internetach. Nie spodziewałam się, że tak mnie wciągnie.
W dniu dwudziestych ósmych urodzin głównej bohaterki "Once Upon A Time", Emmy, na jej progu staje dziesięcioletni chłopiec, który oświadcza, że jest jej synem, oddanym zaraz po urodzeniu do adopcji. Jakby tych rewelacji było mało, dzieciak twierdzi na dodatek, że mieszkańcy miasteczka Storybrooke, z którego właśnie przyjechał, to naprawdę postaci z baśni, ofiary klątwy złej królowej, która uwięziła wszystkich w naszym świecie, na dodatek pozbawiając ich pamięci swoich prawdziwych osobowości i poprzedniego życia. Emma zaś ma być córką Królewny Śnieżki i jedyną szansą na złamanie klątwy. Bohaterka wprawdzie nie wierzy w tę fantastyczną opowieść, ale daje się przekonać do odwiezienia chłopca do domu, a potem, również na jego prośbę, postanawia zostać w miasteczku na jakiś czas. I tu zaczynają się problemy, bo adopcyjną matką małego Henry'ego okazuje się trzęsąca całym miasteczkiem pani burmistrz, która ani myśli dzielić się synem z nagle odnalezioną naturalną matką i od pierwszej chwili pała do niej niechęcią. No i według opowieści chłopca jest złą królową odpowiedzialną za rzucenie klątwy.
Mimo sceptycyzmu Emmy, dla widza od początku jest jasne, że Henry ma rację -- mieszkańcy Storybrooke naprawdę byli kiedyś postaciami z baśni. W kolejnych odcinkach serialu mamy okazję oglądać nie tylko zmagania Emmy i innych bohaterów z panią burmistrz w naszym świecie, ale też, w serii niechronologicznych retrospekcji, wydarzenia w świecie baśniowym, które doprowadziły w końcu do fatalnej klątwy. I nawet, zaskakująco, wszystko to -- oba światy oddzielnie i razem -- dosyć trzyma się kupy, przynajmniej w pierwszym sezonie. Całkiem niezłą frajdą jest też oglądać, jak twórcy poprzerabiali tu znane baśnie oraz próbować zgadnąć, kto jest kim. Przy czym baśnie się ze sobą zazębiają i na siebie nachodzą (np. Królewna Śnieżka i Czerwony Kapturek są serdecznymi przyjaciółkami), czasem do tego stopnia, że jeden bohater jest jednocześnie postacią z więcej niż jednej opowieści (np. Rumplestiltskin* jest również Bestią z "Pięknej i Bestii" oraz metaforycznym krokodylem, któremu kapitan Hak z "Piotrusia Pana" zawdzięcza swój pseudonim).
Owszem, ma ten serial trochę wad. Tak, w drugim sezonie fabuła zaczyna stawać się dziurawa jak sito. Tak, aktorstwo pozostaje miejscami wiele do życzenia. Tak, postaci i wydarzenia bywają tak przerysowane, że czasem ciężko zachować powagę -- szczególnie postaci negatywne (a kapitan Hak używa więcej eyelinera niż Guy z Gisborne;)). Tak, bywa, że od dialogów marszczy się skóra, a częstotliwość kwestii o True Love (niemal słychać wielkie litery za każdym razem, gdy wypowiadane są te słowa) i padania sobie przez bohaterów w ramiona przyprawia o mdłości. Tak, twórcy często zdają się bazować bardziej na disneyowskich niż oryginalnych książkowych wersjach baśni. I zaczyna się doceniać brytyjski zwyczaj produkowania sześciu-ośmiu odcinków na sezon, dzięki czemu można się skupić na opowiedzeniu historii jak należy, zamiast rozmieniać się i rozmywać na nic niewnoszące wątki. Ale mimo tego wszystkiego, jakoś, serial ten po prostu wciąga!
* Która to postać, jak właśnie wyczytałam w Wikipedii, w polskich tłumaczeniach braci Grimm nazywa się Titelitury, Hałasik lub Rumpelsztyk. Szczerze powiem, że nie znam tej baśni, więc żadne z tych imion jakoś szczególnie do mnie nie przemawia.
Znajomi:
Główną bohaterkę gra doktor Cameron z "House'a". Wypatrzeć też można całkiem poważnych aktorów z filmowym dorobkiem, na przykład Roberta Carlyle czy Barbarę Hershey.
Zadaniem telewizji publicznej, jak wiadomo, jest spełnianie misji. Na przykład poprzez programy edukacyjne. Bywa nawet, że zdarzy się program, który jest nie tylko edukacyjny, ale też rozrywkowy. Że Brytowie potrafią zrobić coś takiego, to wiadomo od dawna. Ale okazuje się, że Szwedzi również -- na przykład w postaci programu pod tytułem "Historieätarna" (zresztą, szwedzkiej przeróbki brytyjskiego programu "The Supersizers Go..." produkcji BBC).
Przetłumaczenie tego tytułu jest pewnym wyzwaniem, jest to bowiem tak typowe dla języków germańskich złożenie. Osobiście waham się między "Pożeraczami historii" a "Historycznymi zjadaczami" -- w każdym razie chodzi o historię i o czynność jedzenia. Jak łatwo się więc domyślić, program koncentruje się na historii zwyczajów żywieniowych -- ale nie tylko na tym. Dwoje gospodarzy, Lotta Lundgren i Erik Haag, w każdym z sześciu odcinków odwiedzają inny okres z historii Szwecji: epokę mocarstwową (1611-1697), lata 70., czasy oskariańskie (koniec XIX wieku), lata 20., epokę wolności (1718-1772) i czas II wojny światowej. Przebierają się w stroje właściwe dla epoki, zamieszkują w odpowiednich domach, próbują dbać o zdrowie i higienę, próbują czynności i zwyczajów typowych dla czasów, no i, oczywiście, jedzą wyłącznie dania przyrządzone według przepisów znalezionych w historycznych książkach kucharskich. Poza tym również rozmawiają z zaproszonymi do programu gośćmi-ekspertami: historykami, kostiumologami, dziennikarzami, politykami, aktorami itd. Przy czym formuła programu zakłada, że chociaż jego gospodarze starają się prowadzić tryb życia najbliższy omawianej epoce, to jednak poruszają się po współczesnym Sztokholmie, a ich goście występują w XXI-wiecznych ubraniach, nawet jeżeli i oni są częstowani historycznymi potrawami. I tak możemy na przykład oglądać gospodarza programu w XIX-wiecznym garniturze podróżującego sztokholmską kolejką i wdającego się w pogawędkę z językoznawcą i komikiem Fredrikiem Lindströmem, w innym odcinku w XVIII-wiecznym stroju wyzywającego na pojedynek dziennikarza, który uraził jego honor w recenzji na swoim blogu, albo też gospodynię programu dyskutującą o zaletach i wadach gorsetów z aktorką Pernillą August przy uroczystej kolacji. No i próbę odtworzenia słynnej wieczerzy króla Adolfa Fryderyka, która skończyła się jego śmiercią (od razu uspokajam, że gość przeżył).
Muszę przyznać, że bardzo to pomysłowa formuła, pozwalająca twórcom programu stosunkowo małym kosztem przekazać w atrakcyjny sposób całkiem sporo interesujących historycznych informacji (choć oczywiście jest to historia nieco uproszczona na użytek przeciętnego widza). W temacie tytułowego jedzenia, na przykład, można się dowiedzieć, że przodkowie Szwedów pili ogromne ilości alkoholu, głównie piwa -- woda była przeważnie zbyt zanieczyszczona, żeby można było ją bezpiecznie pić, a kawy i herbaty przed XX wiekiem albo w ogóle nie znano, albo traktowano jako luksus. W związku z czym już na początku programu uprzedzono gospodarzy, że prawdopodobnie przez większość czasu będą wstawieni oraz borykać się będą z objawami odstawienia (ponieważ wszyscy dorośli Szwedzi są uzależnieni od kawy). Innym wynikiem eksperymentu jest również konstatacja, że najbardziej obrzydliwe jedzenie jadano w oświeceniu. Zawsze traktowałam tę epokę z pewną podejrzliwością.