Oprócz "Jane Eyre" do kin wchodzi dzisiaj również film z Matthew Macfadyenem -- co postanowiłam uczcić notką o serialu z nim w głównej roli męskiej. I przy okazji muszę się wytłumaczyć: to, że zwykłam nazywać go Drętwym Matthew, tudzież różnymi wariacjami na ten sam temat, nie znaczy wcale, że go nie lubię. Ani nawet, że uważam go za złego aktora. On po prostu tak rzadko zmienia wyraz twarzy!
Na początku chciałabym zaznaczyć, że nie czytałam "Małej Dorrit", więc nie potrafię ocenić, na ile ten serial jest wierną adaptacją. Jego fabuła, muszę powiedzieć, grała mi na nerwach -- przez większą część serialu zastanawiałam się, który typ postaci wkurza mnie bardziej: poświęcającej się dla wszystkich altruistki, którą najbardziej na świecie przeraża to, że mogłaby kiedyś pomyśleć choć raz o sobie (Amy Dorrit), czy też niewdzięcznego głupca, który już dawno pożegnał się z rzeczywistością, ale jeszcze nie zdał sobie z tego sprawy (jej ojciec). I doprawdy, nadal nie wiem! Ale może to moja wina, nie fabuły, bom cyniczna i zgorzkniała.
Podobnie jak w przypadku innej adaptacji Dickensa, "Naszego wspólnego przyjaciela" mamy tu wiele wątków i postaci, z tą jednak różnicą, że scenarzyście -- niejakiemu Andrew Daviesowi, którego to niepierwszy Dickens zresztą -- gorzej się powiodło utrzymanie ich wszystkich w ryzach. Niektórych postaci motywacje i postępowanie wydają się bardzo niejasne, innych znów, z Tattycoram na czele, wręcz powód w ogóle pojawienia się na ekranie. Co zapewne przynajmniej częściowo jest kwestią tego, że nie czytałam książki, ale to żadne usprawiedliwienie: ekranizacja powinna być zrozumiała sama w sobie. A taki na przykład Rigaud przez dużą część akcji wydawał mi się bardziej śmieszny niż straszny, co, jak mniemam, nie było celem twórców.
Dlaczego zatem w ogóle sięgać po ten serial? Ponieważ ma on też plusy: zdjęcia, dekoracje (choć przedstawione tu więzienie wydaje się podejrzanie wygodnym miejscem do życia) i muzykę* oraz niektóre postaci, które nie wydają się wkurzające ani bezcelowe. Do moich ulubieńców należeli na przykład John Chivery (żeby nie było, że jestem aż tak cyniczna i zgorzkniała -- poruszył mnie jego wątek i nie wstydzę się do tego przyznać!), Pancks, Flora (głównie ze względu na przerażenie w oczach Arthura za każdym razem, gdy ją widział) czy Edmund Sparkler (głupi przeogromnie, ale, jak to mówią, z sercem po właściwej stronie. Nie mówiąc już o cudownym wprost nazwisku!). Zaś głównym powodem, dla którego w ogóle po ten serial sięgnęłam, byli...
Znajomi:
Chyba z połowa obsady -- nie tylko Matthew, ale też na przykład Andy Serkis, Eddie Marsan, czy Russell Tovey. A także: Anna z "Hotelu Babylon" (tu z koszmarnym makijażem), książę George z "The Palace", Martha Jones z "Doktora" (Freema Agyeman, która jednak nie umie grać. Podejrzewałam to już oglądając "Doktora", ale tam moją ocenę przysłoniła chyba sympatia dla postaci), Rory też z "Doktora", Gwen z "Torchwood" czy Herrick z "Being Human".
O, i jeszcze dowiedziałam się z tego serialu, że mówienie do ojca "ojcze" jest wulgarne. Człowiek uczy się przez całe życie!
"Little Dorrit" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie
Pierwsza część na YT
* O kostiumach nie wspomnę, bo modę tamtych czasów uważam za koszmarną.
5 komentarzy:
Właśnie jestem po piątym odcinku i przyznać muszę, że Drętwy Matthew mnie się nawet podoba! Przypomina mi trochę Rickmana - ten głos, na dynamika sceniczna! ;-)
Póki co najbardziej rozbawiło mnie Ministerstwo Przelewania z Pustego w Próżne - ale coś czuję, że humor branżowy daje o sobie już znać ;-)
Aha, i zapomniałam dodać, że serial też mi się podoba - czuć klimat epoki.
A co do altruistycznych, poświęcających się bohaterek - Dorrit to, że się tak wyrażę, mały pikuś. Przedtem oglądałam Tess of the d'Urbervilles, czyli miniserial o tych zaiste pięknych dla mężczyzn czasach, w których to koń był więcej wart dla rodziców niż cnota córki. Ta to dopiero była ofiarna!
To ministerstwo, jak również cały wątek więzienny, wynika, zdaje się, z osobistych doświadczeń Dickensa - jego ojciec siedział za długi, pogrzebany przez papierkologię. Choć wątek wydaje się trochę wyprzedzający swój czas:)
"Tessę d'Uberville" kiedyś próbowałam czytać... Ale chyba nie wyszłam poza pierwszy rozdział. A już kiedyś wszak wspominałam, że filmy i seriale dziejące się w wieku XIX oglądam po części po to, żeby się pocieszyć, że nie żyję w tamtych czasach!
To życzę miłego dalszego oglądania!
M.
A dziękuję, właśnie skończyłam wczoraj. I cóż powiem - straszny ponurak musiał być z tego Dickensa, że tak wszystkich uśmiercił. Co do ojca to się spodziewałam - bo z takim charakterem happy-end dla A&A był wykluczony - ale dlaczego wuj, na Boga?
I nawet ten happy-end kompletnie mnie nie ruszył - gdzie tu chemia oświadczyn, ja się pytam? Gdzie te emocje jak podczas przemowy Darcy'ego, Jane Eyre czy Pana Thorntona? No gdzie?
Nie wiem, gdzie, bo za dawno oglądałam i już nie pamiętam:) Ale z tego, co pamiętam, emocje w tym serialu zmonopolizował John Chivery:)
Wuja też mi było szkoda:(
M.
Prześlij komentarz