środa, 26 października 2011

Downton Abbey (2010- )



Kiedyś, nie tak dawno temu, gdy leżałam zmorzona chorobą w łóżku sztokholmskiego hotelu i skakałam po telewizyjnych kanałach, niespecjalnie będąc w stanie oddać się bardziej wyrafinowanym czynnościom, natrafiłam na fragment jakiegoś nieznanego mi serialu. Niezmiernie mnie zirytowało to, że chociaż było to coś ewidentnie brytyjskiego i z udziałem znanych mi aktorów, nie miałam pojęcia, co to takiego! I tak żyłabym w tej irytacji i nieświadomości, gdyby nie Czytaczka Patysio, która parę miesięcy potem podzieliła się swoim entuzjazmem na temat tego serialu na Facebooku. Wtedy dowiedziałam się, że fragment, który mnie zaintrygował tamtego ponurego marcowego dnia w Sztokholmie*, pochodził z "Downton Abbey".

Serial ten zaczyna się w dzień po katastrofie Titanica i opowiada o arystokratycznej rodzinie Crawleyów, która charakteryzuje się posiadaniem: hrabiowskiego tytułu, domu wielkości małego państwa, podtrzymującego etos angielskiego arystokraty ojca, mówiącej z dziwnym akcentem amerykańskiej matki, dwóch wrednych i jednej politycznie zaangażowanej córki, kapitalnej babki o silnym charakterze i ciętym języku, armii służby oraz ogromnego problemu w postaci braku dziedzica, w związku z męskim szowinizmem angielskiego prawa i ze śmiercią dwóch dotychczasowych dziedziców w wyniku pierdyknięcia w górę lodową. Co staje się problemem jeszcze większym, gdy nowym dziedzicem okazuje się daleki kuzyn, prawnik (zgroza!), syn lekarza (potworność!). Reszta pierwszego sezonu opowiadać będzie o tym, jak wszyscy zainteresowani poradzą sobie z tą nową sytuacją, a także o różnych szaradach i przepychankach między członkami rodziny i wśród obsługującej ich służby.

"Downton Abbey" to serial świetnie napisany i zrealizowany. Z napięciem śledzi się perypetie rodziny Crawleyów i ogląda te wszystkie arystokratyczne, sztywne zwyczaje i etykietę, w której przestrzeganiu, co ciekawe, często najbardziej pilni są nie arystokraci, ale ich służba. Nie znaczy to jednak, że nie ma tu niedociągnięć. Postaci mają tendencję do wypowiadania się w formie przemówień czy błyskotliwych onelinerów -- które dobrze brzmią jedynie w ustach Maggie Smith -- a ich charaktery bywają zbyt czarno-białe. No bo z jednej strony mamy kryształowych lorda Roberta** czy Johna Batesa, a z drugiej -- takiego na przykład Thomasa, z którego już samej fizys wyziera, że mamy go nie lubić (nie, żeby był szpetny, ale z tą charakteryzacją równie dobrze mogli mu od razu dać na nazwisko Cullen... Chociaż, z drugiej strony, Królewna Śnieżka pasowałoby równie dobrze). Aczkolwiek przyznać trzeba, że w sezonie drugim pojawiają się rysy na tym jego idealnie paskudnym wizerunku -- no cóż, nie od dziś wiadomo, że wojna zmienia.

W każdym razie, mimo tych niedociągnięć, serial z pewnością wart obejrzenia. Chociażby dla samej Maggie Smith.

* Tak naprawdę nie pamiętam, czy to był ponury dzień. Mógł nie być, w końcu był to czas wiosennych roztopów, pękały kry na Strömmen, a sztokholmczycy wylegali na ulice i nabrzeża, ciesząc się z nadejścia wiosny. Ale dla mnie był ponury, bo chorowałam i cierpiałam!

** No, do czasu...

Znajomi:
Których tu jest mnóstwo. Maggie Smith już wymieniłam -- przypuszczam, że grając tu musi się świetnie bawić, a niekoniecznie bardzo wysilać, zważywszy na to, ile razy grała już tego typu role. Jako jej syn występuje Hugh Bonneville, obecnie chyba specjalista od ról statecznych mężów i ojców (na przykład w "Lost in Austen", gdzie również borykał się z problemem kilku córek na wydaniu i braku dziedzica), choć zdarza mu się też zagrać, na ten przykład, kapitana piratów ("Doktor" -- "The Curse of the Black Spot"); a gdy jeszcze był w wieku na granie niestatecznych mężów, można go było zobaczyć na przykład w "Cadfaelu" (1x02). Wśród bliższej i dalszej rodziny mamy też Michelle Dockery (z "Hogfathera" i "Return to Cranford"), błękitnookiego Dana Stevensa (który grał w telewizyjnej "Rozważnej i romantycznej") czy Penelope Wilton (czyli Harriet Jones z "Doktora" czy ciotka głównej bohaterki z "Dumy i uprzedzenia" 2005, między innymi). Pokaźne szeregi służby w Dawnton zasilają natomiast na przykład Jim Carter, czyli kapitan Brown z "Cranford" czy Joanne Froggatt, czyli Kate z "Robin Hooda", która tam wkurzała chyba wszystkich, a tu jakoś -- mnie przynajmniej -- nie. No i nieszczęsny Brendan Coyle... Nieszczęsny, bo w jego przypadku jest wprost przeciwnie: w "North & South" grał bardzo fajną postać, z jajami i błyskiem w oku, a tutaj -- memłę o charakterze tak nieskazitelnym i szlachetnym, że człowiek zaczyna kibicować knowaniom diabolicznego teamu Thomasa & O'Brien, a od czasu do czasu wręcz sam ma ochotę wykopać mu z ręki laskę! Być może ta ocena świadczy o moim wrednym charakterze, ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że nie jestem w niej odosobniona, czego dowód stanowi dyskusja, która rozwinęła się tu.

W drugim sezonie do towarzystwa dołącza też na przykład pewna paskudna postać z dziewiątego sezonu "Spooks" -- paskudna, bo gdyby nie on, być może Ryszard [spoiler]nie skoczyłby z wieżowca[/spoiler] i oglądalibyśmy go dalej w dziesiątym sezonie -- który, nawiasem mówiąc, właśnie się skończył, wraz z całym serialem -- zamiast musieć się pocieszać zawieszając oko na Maksie Brownie... Tu też ma paskudny charakter.

No i nie sposób nie wspomnieć o sprawcy tego całego zamieszania, twórcy i scenarzyście serialu, Julianie Fellowesie, który sam jest arystokratą, a poza tym pisarzem, aktorem, scenarzystą i członkiem parlamentu oraz laureatem Oscara za scenariusz do "Gosford Park" (najwyraźniej ciągnie go w takie klimaty).

Jeżeli zaś mówić nie tylko o znajomych twarzach, ale i miejscach, dodać można, że dwór, w którym się dzieje większość akcji to Highclere Castle (który od XVII wieku jest własnością rodziny hrabiów Carnarvon -- tak, tak, drodzy Czytacze, to nie jest tylko plan zdjęciowy/muzeum, to nadal jest czyjeś mieszkanie! Sam budynek otrzymał obecny kształt w XIX wieku, ale historia posiadłości sięga wieku VIII), który zagrał na przykład w "Jeevesie i Woosterze" (4x05) czy w "Dumie i uprzedzeniu" z 2005.

"Downton Abbey" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona, na której jednak niestety nie da się nic obejrzeć, jeżeli nie znajduje się na terenie Wielkiej Brytanii:/

Plus -- świetna parodia, po której jednak, muszę ostrzec, ciężko jest oglądać "Downton Abbey" (szczególnie nieustanną wymianę spojrzeń między postaciami albo fryzurę O'Brien) całkowicie na poważnie -- część pierwsza i druga

A na zakończenie jeszcze -- jeśliby ktoś się zastanawiał nad zawiłościami prawnymi, wokół których obraca się akcja pierwszego sezonu, może poczytać ich wyjaśnienie tu. Chociaż dla mnie to i tak nadal wygląda na jeden wielki plot device...

poniedziałek, 24 października 2011

Cranford (2007) & Return to Cranford (2009)





To też adaptacja prozy Elisabeth Gaskell, ale ma zupełnie inny klimat, niż "North & South". Z ponurego, borykającego się z industrializacją i związanymi z tym problemami społecznymi miasta przenosimy się na prowincję, gdzie życie płynie spokojniejszym, choć również niepozbawionym dramatów rytmem. Co nie znaczy, że brak tu problemów społecznych: przede wszystkim tych -- niezwykle poważnych -- z jakimi musi borykać się jedyny młody kawaler w miejscowości pełnej niezamężnych kobiet. Tytułowe Cranford, opisane przez Gaskell w serii opowiadań, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu obfituje właśnie w takowe -- młode i stare panny oraz wdowy -- przy jednoczesnym niedoborze mężczyzn. "You must bear it nobly" -- ostrzega wyżej wspomnianego, nowo przybyłego do miasteczka młodego lekarza jego starszy kolega po fachu.

Panie z Cranford, choć w większości niespecjalnie wysoko urodzone, uznają to za priorytet i właściwie swoje główne życiowe zajęcie, żeby zawsze i wszędzie zachowywać wszelkie normy społeczne odpowiedniego zachowania. Bywają w tym irytujące lub zabawne, ale w chwilach próby zawsze okazują podnoszącą widza na duchu solidarność i gotowość pomocy tym, którzy tej pomocy potrzebują. A gdy młody lekarz, zaskoczony tą postawą stwierdzi, że na nic takiego nie mógłby liczyć w Londynie, usłyszy dumną odpowiedź: "You're in Cranford now!"

Na opowieści z Cranford składa się pięcioodcinkowy serial "Cranford" i dwuczęściowa kontynuacja "Return to Cranford".

Znajomi:
Zobaczymy tu całe mnóstwo świetnych brytyjskich aktorek i aktorów: Judi Dench, Imeldę Staunton, Michaela Gambona, Philipa Glenistera, Tima Curry, Jonathana Pryce'a... Mamy tu też pana Bingleya (Simon Woods) i Charlottę Lucas (Claudie Blakley) z wersji "Dumy i uprzedzenia" z 2005, Lydię z tej z 1995 (Julia Sawalha), Willouby'ego z "Rozważnej i romantycznej" Anga Lee (Greg Wise), St. Johna z "Jane Eyre" (Andrew Buchan), Magnusa z "Wallandera" (Tom Hiddleston, którego zresztą można też ostatnio zobaczyć od czasu do czasu w kinie, na przykład jako Francisa Scotta Fitzgeralda w najnowszym filmie Woody'ego Allena albo w czymś popełnionym przez Kennetha chyba w chwili pomroczności), Glorię z "Kingdom" (Celia Imrie) i Susan z "Hogfathera" (Michelle Dockery w wyjątkowo paskudnej fryzurze).

"Cranford" & "Return to Cranford"na:
IMDb
Wikipedii x2
Filmwebie

Pierwsza część "Cranford" na YT

Pierwsza część "Return to Cranford" na YT

piątek, 21 października 2011

North & South (2004)

Nie należy mylić tego "North & South" z serialem z Patrickiem Swayze pod tym samym tytułem. Ten jest ekranizacją XIX-wiecznej powieści angielskiej pisarki Elisabeth Gaskell, opowiadającej o trudnym i dość ponurym procesie industrializacji, a na jej tle -- historii miłosnej trochę jak z "Dumy i uprzedzenia". Główną bohaterką jest Margaret Hale, właścicielka najbrzydszego kapelusza w historii brytyjskiej telewizji, która na początku serialu zmuszona zostaje do przeprowadzki z idyllicznego, wiejskiego, filmowanego w podnoszących na duchu pastelach południa Anglii na industrialną, szaro-czarną północ. Wszystko tam jest dla niej przykrym szokiem: miasto (fikcyjne, ale wzorowane na Manchesterze Milton), dominujące jego krajobraz i życie społeczne przędzalnie bawełny, panujące tam warunki bytowe i obyczaje, a nade wszystko właściciel jednej z fabryk, niejaki John Thornton, którego jedynymi zaletami wydaje się być to, że dobrze wygląda w czarnym i pięknie cierpi. Jak łatwo się domyślić, Margaret zmieni zdanie co do przynajmniej niektórych z tych rzeczy, inne zaś będzie próbowała polepszyć, na przykład zaprzyjaźniając się z robotniczą rodziną Higginsów, a nawet z czasem dojdzie do wniosku, że jej ukochane południe nie jest takie idealne, jak zapamiętała. Tylko kapelusza niestety nie pozbędzie się aż do końca serialu. A wszystko to ukazane nam jest poprzez piękne zdjęcia i przy akompaniamencie jeszcze piękniejszej -- choć, wydaje mi się, trochę za smutnej jak na opowiadaną tu historię -- muzyki.

Znajomi:
Skoro napisałam, że Thornton dobrze wygląda w czarnym i pięknie cierpi, chyba już jasnym jest, kto go gra: tak, "North & South" jest kolejną pozycją, po którą sięgnęłam ze względu na Długonosego Ryszarda. I choć bywa, że zdarza mi się takiego postępowania żałować, to nie tym razem. Ryszard cierpi tu jeszcze piękniej niż w "Robin Hoodzie", bo bez moralnej ambiwalencji, za to z dodatkową dawką wzruszająco łamiącego się głosu. Podobno był on zresztą, jeszcze jako dość mało znany aktor, głównym powodem popularności serialu -- popularności, która zaskoczyła samo BBC, początkowo nawet nieplanujące wydawać "North & South" na DVD (zapewne właśnie dlatego nigdzie nie udało mi się znaleźć żadnego oficjalnego zwiastuna do wklejenia na początku notki).

Nie znaczy to jednak bynajmniej, że Ryszard jest jedynym powodem, dla którego warto sięgnąć po ten serial. Scenariusz napisała Sandy Welch, której jest to kolejna -- po "Emmie", "Naszym wspólnym przyjacielu" i "Jane Eyre" -- adaptacja XIX-wiecznej literatury. I kolejna udana, na ile mogę to ocenić bez znajomości materiału wyjściowego.

A z aktorów znajomym jest jeszcze Rupert Evans, czyli Frank Churchill z "Emmy" i król Ryszard z "The Palace".

"North & South" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT

wtorek, 18 października 2011

Trochę Pratchetta

Telewizja Sky One nakręciła (jak dotąd) trzy ekranizacje powieści Terry'ego Pratchetta. Wszystkie mają formę dwuczęściowych filmów telewizyjnych i we wszystkich można wypatrzeć, jak się jest uważnym widzem, autora we własnej osobie (mi się udało tylko w "Kolorze magii", przyznam szczerze).

Hogfather (2006)



Nakręcony jako pierwszy, choć drugi w chronologii serii o Świecie Dysku z omawianych tu filmów. To chyba mój ulubiony z nich: trzyma się dość wiernie oryginału, tak jeżeli chodzi o treść, jak i o atmosferę (biorąc poprawki na ograniczenia produkcji telewizyjnej, rzecz jasna). Mamy tu Marca Warrena (dziwnie się go tu ogląda w roli psychopatycznego pana Herbatki po tym, jak się jest przyzwyczajonym do jego image'u z "Hustle"...), czy Tony'ego Robinsona (Baldrick!). Tylko Michelle Dockery w głównej roli Susan Sto Helit mnie nie przekonuje -- dużo bardziej wolę ją w "Downton Abbey".

"Hogfather" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona

Pierwsza część na YT

The Colour of Magic (2008)



Wbrew temu, na co wskazuje tytuł, "Kolor magii" jest nakręcony na podstawie dwóch pierwszych tomów serii o Świecie Dysku -- nie tylko "Koloru magii", ale i "Blasku fantastycznego". Niestety, moim skromnym zdaniem jest niespecjalnie udany, a wręcz nudny (podczas oglądania od czasu do czasu przewijałam co poniektóre sceny, co nieczęsto mi się zdarza) -- mimo udziału samego Jeremy'ego Ironsa. Poza tym Rincewinda sobie wyobrażałam dużo młodszego, choć to może tylko moje subiektywne złudzenie (gra go ten sam aktor, co Alberta w powyższym filmie -- niejaki David Jason). Jest tu też specjalista od ról czarnych charakterów Tim Curry, Sean Astin (Sam Gamgee) jako Dwukwiat i Christopher Lee jako głos Śmierci (trzeba przyznać, że nadaje się wyjątkowo).

"The Colour of Magic" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona

Pierwsza część na YT

Going Postal (2010)



"Going Postal" to jedna z moich ulubionych powieści Pratchetta, ale jej ekranizacja budzi mój umiarkowany entuzjazm. Nie bardzo rozumiem, czemu służą różne zmiany w stosunku do książki, Moist jest -- znów -- za stary (gra go Richard Coyle, m. in. z obsady serialu "Coupling", w który jakoś mi się nie udało wciągnąć* czy też, na ten przykład -- w diametralnie odmiennej roli -- z filmu "Książę Persji" (proszę nie pytać mnie, skąd to wiem...)), Vetinari się zbyt dobrze bawi, a Drumknott ma zbyt dużo emocji. Choć może to są w sumie szczegóły -- a z drugiej strony są niezłe kostiumy i dekoracje, a nawet, jak na produkcję telewizyjną, efekty specjalne. A oprócz wyżej wymienionego grają tu między innymi David Suchet (lepiej kojarzony jako Hercule Poirot:)), Tamsin Greig i tytułowa bohaterka z opisanej tu dopiero co "Małej Dorrit" (Claire Foy).

"Going Postal" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona

*Żeby nie było, że wszystko, co brytyjskie, łykam bezkrytycznie.

piątek, 14 października 2011

Little Dorrit (2008)


Oprócz "Jane Eyre" do kin wchodzi dzisiaj również film z Matthew Macfadyenem -- co postanowiłam uczcić notką o serialu z nim w głównej roli męskiej. I przy okazji muszę się wytłumaczyć: to, że zwykłam nazywać go Drętwym Matthew, tudzież różnymi wariacjami na ten sam temat, nie znaczy wcale, że go nie lubię. Ani nawet, że uważam go za złego aktora. On po prostu tak rzadko zmienia wyraz twarzy!

Na początku chciałabym zaznaczyć, że nie czytałam "Małej Dorrit", więc nie potrafię ocenić, na ile ten serial jest wierną adaptacją. Jego fabuła, muszę powiedzieć, grała mi na nerwach -- przez większą część serialu zastanawiałam się, który typ postaci wkurza mnie bardziej: poświęcającej się dla wszystkich altruistki, którą najbardziej na świecie przeraża to, że mogłaby kiedyś pomyśleć choć raz o sobie (Amy Dorrit), czy też niewdzięcznego głupca, który już dawno pożegnał się z rzeczywistością, ale jeszcze nie zdał sobie z tego sprawy (jej ojciec). I doprawdy, nadal nie wiem! Ale może to moja wina, nie fabuły, bom cyniczna i zgorzkniała.

Podobnie jak w przypadku innej adaptacji Dickensa, "Naszego wspólnego przyjaciela" mamy tu wiele wątków i postaci, z tą jednak różnicą, że scenarzyście -- niejakiemu Andrew Daviesowi, którego to niepierwszy Dickens zresztą -- gorzej się powiodło utrzymanie ich wszystkich w ryzach. Niektórych postaci motywacje i postępowanie wydają się bardzo niejasne, innych znów, z Tattycoram na czele, wręcz powód w ogóle pojawienia się na ekranie. Co zapewne przynajmniej częściowo jest kwestią tego, że nie czytałam książki, ale to żadne usprawiedliwienie: ekranizacja powinna być zrozumiała sama w sobie. A taki na przykład Rigaud przez dużą część akcji wydawał mi się bardziej śmieszny niż straszny, co, jak mniemam, nie było celem twórców.

Dlaczego zatem w ogóle sięgać po ten serial? Ponieważ ma on też plusy: zdjęcia, dekoracje (choć przedstawione tu więzienie wydaje się podejrzanie wygodnym miejscem do życia) i muzykę* oraz niektóre postaci, które nie wydają się wkurzające ani bezcelowe. Do moich ulubieńców należeli na przykład John Chivery (żeby nie było, że jestem aż tak cyniczna i zgorzkniała -- poruszył mnie jego wątek i nie wstydzę się do tego przyznać!), Pancks, Flora (głównie ze względu na przerażenie w oczach Arthura za każdym razem, gdy ją widział) czy Edmund Sparkler (głupi przeogromnie, ale, jak to mówią, z sercem po właściwej stronie. Nie mówiąc już o cudownym wprost nazwisku!). Zaś głównym powodem, dla którego w ogóle po ten serial sięgnęłam, byli...

Znajomi:
Chyba z połowa obsady -- nie tylko Matthew, ale też na przykład Andy Serkis, Eddie Marsan, czy Russell Tovey. A także: Anna z "Hotelu Babylon" (tu z koszmarnym makijażem), książę George z "The Palace", Martha Jones z "Doktora" (Freema Agyeman, która jednak nie umie grać. Podejrzewałam to już oglądając "Doktora", ale tam moją ocenę przysłoniła chyba sympatia dla postaci), Rory też z "Doktora", Gwen z "Torchwood" czy Herrick z "Being Human".

O, i jeszcze dowiedziałam się z tego serialu, że mówienie do ojca "ojcze" jest wulgarne. Człowiek uczy się przez całe życie!

"Little Dorrit" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT

* O kostiumach nie wspomnę, bo modę tamtych czasów uważam za koszmarną.

wtorek, 11 października 2011

Jane Eyre (2006)



W piątek do naszych kin wchodzi najnowsza ekranizacja "Jane Eyre" -- a więc ostatnia okazja, żeby zapoznać się z poprzednią, serialem BBC, jeśli ktoś jeszcze tego nie zrobił. Od razu na wstępie przyznam, że z dzieł sióstr Brontë czytałam jedynie "Wichrowe wzgórza", i to na dodatek dawno, kiedy moja znajomość angielskiego była jeszcze dość kiepska, w związku z czym a) jakiejś 1/3 książki nie zrozumiałam, b) z tego, co zrozumiałam, zdążyłam już większość zapomnieć. Nie sięgnęłam więc po ten serial z chęci przekonania się, jak udało się przenieść literacką wizję Charlotte Brontë na ekran. Żeby być brutalnie szczerym: sięgnęłam po niego głównie dla Toby'ego, a także w wyniku zachęt i pozytywnych opinii z różnych stron, między innymi ze strony Czytaczek Patysio i Kolleander. No i cóż powiedzieć: nie bardzo żałuję, że sięgnęłam. Opowieść to dobrze napisana, zagrana i sfilmowana, z wyraźnie wyczuwalną chemią między bohaterami. A czy zgodna z treścią i klimatem powieści -- to już ktoś inny musi ocenić.

Znajomi:
Toby'ego Stephensa, prywatnie syna Maggie Smith, kojarzyłam wcześniej z bollywoodzkiego filmu "The Rising: Ballad of Mangal Pandey" oraz jednego z filmów o Bondzie. I być może "Robin Hooda" -- nie potrafię sobie przypomnieć, czy oglądałam go wcześniej, czy później niż "Jane Eyre". A może w tym samym czasie? Za tą ostatnią opcją przemawiałby wniosek, do którego doszłam po seansie: Toby to typ aktora-kameleona, potrafi się do roli zmienić nie do poznania. Choć i jego przemiany mają swoje granice, w związku z czym powtarzane dość często stwierdzenie, jakoby Rochester był brzydki, a przez to do pewnego stopnia i całość dzieła, staje się średnio wiarygodna ("Mr Rochester is smokin' hot, that's why he started fire in his room", jak to podsumował któryś z komentatorów (komentatorek?) na YT).

Oprócz Toby'ego jedyną znajomą, jaką tu wypatrzyłam, była Georgie Henley, czyli Łucja z "Opowieści z Narni". Ale wspomnieć należy również o scenarzystce, Sandy Welch, której zawdzięczamy między innymi "Emmę" i "Naszego wspólnego przyjaciela".

"Jane Eyre" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT

sobota, 8 października 2011

The Flight of the Conchords (2007-2009)



Niedawno skończyłam oglądać ten serial, stąd to większe niż zwykle zagęszczenie produkcji amerykańskich. Muszę przyznać, że trochę długo mi to zajęło: po raz pierwszy usłyszałam o Flight of the Conchords chyba ze cztery lata temu, od mojej ówczesnej współlokatorki, która zajmuje się w życiu między innymi tworzeniem muzyki i obracaniem się w środowisku ludzi, którzy tworzą muzykę. Ale zobaczyłam to dopiero chyba w zeszłym roku u Mojej Sista. I choć nie jest to długi serial (bardziej według brytyjskich niż amerykańskich standardów -- 22 odcinki), jak widać, trochę zajęło mi obejrzenie ich wszystkich. Bo przyznać trzeba, że nie ma tu jakiejś szczególnie wciągającej fabuły -- właściwie prawie wcale nie ma fabuły, bo, wydaje mi się, nie o nią tu chodzi.

Serial opowiada o dwójce nowozelandzkich muzyków, Jemaine i Brecie, mieszkających w Nowym Jorku i tam usiłujących odnieść sukces jako zespół -- tytułowy Flight of the Conchords. Dopomóc im ma w tym ich menadżer Murray, jednocześnie będący attaché kulturowym przy nowozelandzkim konsulacie. Niestety, sukces wciąż nie chce przyjść i zespół dorobił się tylko jednej -- za to baaardzo oddanej -- fanki. Jak przystało na serial o muzykach, bohaterowie od czasu do czasu uderzają w śpiew, wyrażając swoje emocje, komentując sytuację, a czasem zupełnie bez związku.









Zaryzykuję więc stwierdzenie, że fabuła w tym serialu to raczej pretekst dla piosenek. Ale jak już się pojawia, jest na dość wysokim poziomie absurdu, bo sposób myślenia i postępowania tak bohaterów, jak i ludzi, których spotykają, odbiegają nieco od standardów. Tak więc serial ten może zainteresować dwa rodzaje publiczności: miłośników muzyki lub miłośników absurdalnego humoru. Albo może też miłośników Nowej Zelandii, choć panowie traktują ojczyznę z takim przymrużeniem oka, że podejrzewam, że gdyby ktoś z Polski próbowałby zrobić coś podobnego, zostałby odsądzony od czci i wiary, a następnie pozbawiony obywatelstwa.

I jeszcze tak na marginesie dodam, że zanim powstał serial telewizyjny, był jeszcze improwizowany serial radiowy po drugiej stronie oceanu, w BBC.

Znajomi:
Główni bohaterowie "Flight of the Conchords", Jemaine i Bret, grają tu samych siebie -- a raczej alternatywne, podejrzewam, że nieco bardziej odjechane wersje samych siebie, prawdziwych nowozelandzkich muzyków tworzących zespół Flight of the Conchords, Jemaine Clementa i Breta McKenzie'ego. Oprócz muzykowania panowie zajmują się także trochę aktorstwem -- to znaczy, poza niniejszym serialem -- choć głównie w produkcjach nowozelandzkich, np. "Eagle vs. Shark" czy "Diagnosis: Death" (nie polecam -- nudne i bez sensu). Poza tym doczekali się także występu gościnnego w "Simpsonach" (22x01). Z łatwiej dostępnych na naszym kontynencie produkcji, McKenzie pojawił się na chwilę -- bo "grał" to byłoby za dużo powiedziane -- we "Władcy Pierścieni", w pierwszej części na naradzie u Erlonda, a w trzeciej dostał już nawet kwestię mówioną (ciężko go poznać bez tego artystycznego zarostu i fryzury)! Pojawi się także w "Hobbicie" -- podobno w wyniku interwencji fanów -- i może nawet będzie miał do powiedzenia coś więcej, skoro, jeżeli wierzyć IMDb, jego postać otrzymała już nawet imię (Lindir -- choć fani już po "Drużynie Pierścienia" nazwali jego postać imieniem Figwit)?

Reszta głównej obsady składa się głównie z komików: Rhys Darby, Kristen Schaal, Arj Barker i inni.

"Flight of the Conchords" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Strona zespołu

niedziela, 2 października 2011

Sherlock (2010- )



Ponieważ polskie BBC Entertainment właśnie dzisiaj zaczyna nadawać ten serial, a ja ostatnio stwierdziłam, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, że są jeszcze ludzie, którzy o nim nie słyszeli, postanowiłam napisać o nim parę słów.

Odpowiedzialni między innymi w dużej części za nowego "Doktora" Steven Moffat i Mark Gatiss wzięli się tym razem za ekranizację klasyka. Ale, żeby wyróżnić się na tle innych ekranizacji opowiadań o Sherlocku Holmesie, przenieśli je w czasy współczesne. Sherlock więc biegle posługuje się osiągnięciami techniki w rodzaju telefonów komórkowych i internetu, a doktor Watson, w ramach niewesołej refleksji na temat tego, jak mało ludzkość uczy się z historii, podobnie jak w oryginale jest weteranem z Afganistanu. Choć zdarzyło mi się czytać głosy krytyczne, to większość opinii -- o tej zmianie i serialu jako takim -- z jakimi się spotkałam, mieściły się w skali od przychylnych do zachwyconych. Osobiście jestem gdzieś w środku tej skali. Serial jest nieźle napisany, zrealizowany i zagrany, jest w nim też kilka ciekawych rozwiązań, a młody wiek i dekadenckie znudzenie zarówno głównego bohatera, jak i jego antagonisty, mają, zdaje się, mówić coś o kondycji współczesnego, ponowoczesnego świata. Z drugiej strony -- główny bohater jest wysoce wkurzający w swoim intelektualnym oderwaniu od reszty ludzkości, a jego dedukcje wielokrotnie mocno naciągane, ale z tego co pamiętam z lektury, w książkowym oryginale irytowało mnie dokładnie to samo, więc to chyba dobrze świadczy o tym serialu jako adaptacji. Był to zresztą powód, dla którego zarzuciłam czytanie książek o Holmesie i nie mam do nich zbyt wielkiego sentymentu, co może powinnam zaznaczyć w razie gdyby ktoś podejrzewał, że ma to wpływ na ocenę. Choć skądinąd wiem, że serial ten ma też fanów wśród miłośników książek Arthura Conana Doyle'a, więc chyba jednak nie ma.

Znajomi:
Ręka scenarzysty, Stevena Moffata, jest tu wyraźna: w pewien sposób ten Sherlock jest wersją jedenastego Doktora (nie tylko dlatego, bo obaj mają podobną figurę): szybko mówiącego bohatera, który intelektualnie zawsze jest o (co najmniej) jeden krok do przodu od innych, a ci inni mają problem z nadążeniem za nim. Nawiasem mówiąc, Matt Smith, zanim jeszcze został Doktorem, starał się o rolę doktora Watsona.

Główną rolę Sherlocka Holmesa gra nieznany mi wcześniej aktor o pięknym głosie, urodzie -- nazwijmy to -- ciekawej i nie mniej ciekawym nazwisku Benedict Cumberbatch. To znaczy widziałam go już wcześniej w "Spooks" (2x01), ale ma tam rolę tak epizodyczną, że bardzo łatwo go przeoczyć. W przyszłości zaś będzie go można zobaczyć, oprócz drugiej serii "Sherlocka", na przykład w napakowanym ciekawymi aktorami filmie "Tinker Tailor Soldier Spy", a także usłyszeć w "Hobbicie". Dużo lepiej był mi za to znany aktor grający Watsona: Martina Freemana widziałam już w wielu filmach, np. "Love Actually", "Autostopem przez galaktykę", bardziej ambitnie -- "Nightwatching" Petera Greenawaya, a na małym ekranie w "Black Books" (1x01). No i oczywiście zagra główną rolę w "Hobbicie".

Poza tymi dwoma panami mamy tu zaś na przykład Ruperta Gravesa jako Lestrade'a, Zoe Telford jako dziewczynę Watsona czy jednego z twórców, Marka Gatissa, jako Mycrofta. A w drugiej serii dodatkowo będzie można zobaczyć Larę Pulver (Izabella z "Robin Hooda", Erin Watts ze "Spooks") jako Irene Adler czy Russella Toveya (George z "Being Human", Alonso z "Doktora") jako nie wiem jeszcze, kogo.

"Sherlock" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona