Niezwykły film. Autorka, Nina Paley, przerabia w nim własną życiową traumę (rozstanie) na ciekawą, tak pod względem fabularnym, jak i technicznym, historię. A przy okazji prezentuje własną interpretację jednego ze świętych tekstów hinduizmu -- Ramajany. Film toczy się jednocześnie kilkoma torami, z których każdy przedstawiony jest w innym stylu animacji. I dodatkowo okraszony jest piosenkami Annette Hanshaw, piosenkarki jazzowej z lat 20.
Co ciekawe, film ten jest nie tylko produkcją niezależną, sfinansowaną przez dotacje od widzów, ale również udostępnioną legalnie za darmo. Można go sobie obejrzeć m.in. na oficjalnej stronie, gdzie autorka też wyjaśnia ideę stojącą za tą decyzją. Można tam też przekazać własną dotację.
Jakby kogoś interesowała analiza filmu pod względem odniesień do literackiego oryginału, mitologii hinduistycznej i współczesnego kontekstu, odsyłam do odpowiedniego wątku na Bollywood.pl. Tam są ludzie, co się znają:)
Z okazji wydania nowego (świetnego) DVD Dylana Morana pt. "Yeah, yeah!", wracam do tego pana, jak to kiedyś obiecałam. Dokładniej, obiecałam, że zajmę się tematem tego, co Moran robi, kiedy nie występuje na scenie ani nie gra w "Black Books". Otóż czasem zdarza mu się zagrać w jakimś filmie. "Czasem", bo jednak niezbyt często. Wspominałam już o jednym takim przypadku, "Tristramie Shandy". Moran zagrał też w jednym z projektów teamu Simon Pegg -- Nick Frost -- Edgar Wright, a konkretnie parodii horroru o zombie "Shaun of the Dead" (jest to nie tylko wyjątkowa i niepowtarzalna okazja zobaczyć go uczesanego, ale też właściwie równie wyjątkowa i niepowtarzalna -- grającego poza swoim emploi, czyli nie marudno-cynicznego dziwaka. To znaczy, marudny nadal jest, ale w inny sposób), albo, też z Simonem Peggiem, w filmie wyreżyserowanym przez jednego z "Przyjaciół", Davida Schwimmera "Run, Fatboy, Run", który warto zobaczyć chyba tylko dla sceny bójki tych dwóch panów (i ewentualnie dlatego, bo Moran tam się wyjątkowo dobrze prezentuje:)). Był też serial "How do you want me" (z mnóstwem również innych znajomych), o którym naczytałam się zachwytów, ale który mnie znudził jak mało co -- a może po prostu idea mieszczucha przeprowadzającego się, ewidentnie wbrew swojej woli, na wieś, była dla mnie zbyt bolesna i mój mózg odrzucił tę fabułę. No i nie można zapominać o zdecydowanie najwybitniejszej roli filmowej Dylana Morana, jego debiucie na dużym ekranie -- w "Notting Hill"!
Zamiast tego wszystkiego jednak zajmę się (jeżeli to nie za dużo powiedziane...) dwiema czarnymi komediami.
The Actors (2003)
Film, jak tytuł wskazuje, o aktorach. Niezbyt odnoszących sukcesy i w związku z tym również niezbyt majętnych. Aż do czasu, kiedy zarysowuje się przed nimi perspektywa dużego, ale niezbyt legalnego zarobku. Aby zdobyć kasę główny bohater musi poudawać kogoś innego -- ale czy przekonanie kogoś, że się jest kim innym niż w rzeczywistości, nie na scenie, ale twarzą w twarz, nie jest najbardziej ambitnym aktorskim zadaniem? Grają tu Michael Caine, Michael Gambon i Miranda Richardson, no i Moran w kilku różnych wcieleniach -- najbardziej mi się podoba chyba jako błękitnooki rudzielec, chociaż podtyty gangster w błyszczącym dresie też jest w ścisłej czołówce. Wszystkich bije jednak na głowę postać Mary -- dziewięcioletniej, ale zdecydowanie najbystrzejszej ze wszystkich bohaterów filmu.
Film o monstrualnym pechu i ważności przestrzegania zasad BHP. Więcej o nim na moim pierwszym blogu. Wśród znajomych można tam zobaczyć Szeryfa z "Robin Hooda".
Serial na podstawie powieści pod tym samym tytułem Kena Folletta, której, przyznaję, nie czytałam. Rzecz dzieje się w Anglii czasów tak zwanej Anarchii (1135–1154), czyli wojny domowej między zwolennikami dwojga pretendentów do tronu: cesarzowej Matyldy i króla Stephena. Czyli dokładnie w tym samym czasie, co "Cadfael" -- a jednak jakby w zupełnie innym. Nie ma tu dobrodusznego braciszka, gotowego (a może bardziej: będącego w stanie) roztoczyć nad każdym opiekę (choć i tu jest benedyktyn rodem z Walii), ani przedstawicieli prawa zainteresowanych dociekaniem i obroną sprawiedliwości. Wręcz przeciwnie: jest chaos i bezprawie wojny, ukazywane nam na ekranie w postaci rzezi, gwałtów, odcinanych części ciała i bryzgającej krwi, jest poczucie, że to, co dobre i szlachetne musi zginąć w konfrontacji z tym, co bezwzględne, wyrachowane i brutalne. A jednocześnie, dla widza, który przetrzyma to wszystko i doogląda do końca: iskra nadziei i refleksja nad tym, co jest wartością nieprzemijającą, a co tylko marnością i pogonią za wiatrem.
Akcja serialu toczy się wokół usiłowań pozytywnych bohaterów wybudowania nowej katedry w fikcyjnym Kingsbridge i -- z drugiej strony -- negatywnych bohaterów im w tym przeszkodzenia. W tle zaś przeplatają się najróżniejsze wątki polityczne i osobiste, a nawet artystyczne: do Anglii wkracza gotyk, by zastąpić mrok architektury romańskiej światłem i strzelistością.
Muszę przyznać, że co jakiś czas oglądając ten serial zastanawiałam się nad prawdziwością twierdzenia, jakoby w niektórych współczesnych produkcjach głównym środkiem, za pomocą którego usiłuje się osiągnąć wierność historyczną, jest nagość i przemoc (a nie, na przykład, uzębienie odbiegające od śnieżnobiałego, idealnie równego standardu:P). No i nie da się ukryć, że twórcy namieszali trochę w faktach historycznych (na przykład, palenie na stosie za kradzież?? A nawet za czary -- w XII wieku? Nie ma to jak jechać autopilotem po stereotypowych wyobrażeniach średniowiecza). Podobno namieszali też w materiale wyjściowym, to znaczy serial odbiega od powieści, ale to już nie mnie oceniać. Mimo to jednak "Filary Ziemi" to serial trzymający widza przy sobie, pozwala podziwiać całe stado dobrych aktorów i ma rozmach godny filmu kinowego. I piękne kostiumy! Ach, te jedwabie, te hafty, te -- z drugiej strony -- surowe faktury i znoszone materiały na granicy podarcia! A ujęcia budowanej katedry, chociaż, owszem, wyglądają trochę sztucznie, to jednocześnie budzą zazdrość, że nie widzieliśmy tych wnętrz zanim kamień, z którego je zbudowano, ściemniał i zszarzał...
Znajomi: Serial wyprodukowali bracia Ridley i Tony Scottowie. Grają tu na przykład Donald Sutherland, Ian McShane i Rufus Sewell oraz Drętwy Matthew! Poza tym na przykład Tony Curran (Vincent Van Gogh z "Doktora"), Robert Bathurst (pan Weston z "Emmy", Sir Anthony z "Downton Abbey") czy ten młody z czwartej części "Piratów z Karaibów", który przypomina mi takiego jednego kolegę;) Oraz autor powieści, Ken Follett, na chwilę w przedostatnim odcinku.
Jeżeli zaś chodzi o znajome miejsca, to jest to kolejna średniowieczna produkcja, którą kręcono pod Budapesztem (między innymi), więc widz zarówno "Cadfaela", jak i "Robin Hooda", rozpozna tu niektóre kąty. A jakieś 2/3 napisów końcowych wypełniają węgierskie nazwiska.
Harold Crick jest człowiekiem bardzo przeciętnym. Wiedzie spokojne, poukładane, żeby wręcz nie powiedzieć nudne życie jako pracownik Urzędu Skarbowego. Aż do czasu, gdy pewnego dnia zaczyna słyszeć w swojej głowie narratorkę, opowiadającą całe jego życie, od najbłahszych czynności, jak mycie zębów, do... no właśnie, tu zaczyna się problem: do przepowiedzenia jego rychłej śmierci. Paradoksalnie, dopiero wtedy w Harolda wstępuje życie: rozpoczyna poszukiwania tajemniczej narratorki (przez wizytę u profesora literaturoznawstwa, który stara się dociec jej tożsamości rozpoznając styl narracji), a z drugiej strony znajduje też w sobie dość odwagi, żeby zdziałać coś w kwestii swojego życia osobistego i uczuciowego (scena "I brought you flours" -- kapitalna!). Na jego szczęście, pisarka opisująca jego losy ma akurat writer's block, co daje mu trochę czasu, zanim zabierze się za pisanie sceny jego śmierci -- ale jak długo, szczególnie, że wydawnictwo przysłało jej właśnie groźną asystentkę, która ma wprowadzić w warsztacie pisarskim żelazną dyscyplinę i doprowadzić proces twórczy do końca?
Chyba największą zaletą tego filmu jest wyjściowy pomysł, natomiast kolejną -- że nie został on zmarnowany. "Stranger Than Fiction" od początku do końca pozostaje ciekawą, inteligentną i wdzięczną opowieścią o wyjątkowości szarego człowieka, procesie twórczym i sile dobrych opowieści. Do wielokrotnego oglądania.
Znajomi: W filmie tym grają między innymi Emma Thompson i Dustin Hoffman.
Chciałam zobaczyć, jak się sprawdza Matt Smith, gdy gra jakąś inną postać niż Doktor i trafiłam na "Party Animals". Wbrew pozorom, tytułowe "party" nie dotyczy imprezowania, a partii politycznych, serial dzieje się bowiem wśród posłów brytyjskiego parlamentu i ich asystentów, a także zaangażowanych w z grubsza ten sam biznes pracowników agencji PR-owych. Mamy więc tu kulisy pracy parlamentu i kampanii wyborczej, a także, żeby nie było, że rzecz to skierowana wyłącznie do ludzi pasjonujących się polityką, przepychanki natury osobistej między bohaterami -- bywa, że przebiegające w poprzek politycznych linii podziału. I nawet to wszystko ciekawe, czego się nie spodziewałam, bo polityką się średnio interesuję, a w brytyjskim systemie parlamentarnym czuję się już zupełnie zagubiona. Jedyne moje zastrzeżenie, to że trochę ciężko tu znaleźć postać, którą można by bez zastrzeżeń polubić -- już postaci Smitha jest do tego najbliżej, tylko musiał wziąć i zakochać się w idiotce. No cóż, można za to stwierdzić, że postaci za to są bliżej życia, bo nikt nie jest ideałem...
Znajomi: Sprawdzanie, jak Smith się sprawdza w roli innej, niż Doktor, dało pozytywne rezultaty. Danny niby wygląda tak samo, ale to zupełnie inna postać. Oprócz niego mamy tu też innych znajomych z "Doktora" (Jo Porter, szef Scotta), a także m.in. z "The Palace" (Ashika, Sophie), "Cranford" i "Jane Eyre" (Scott), pilota "Being Human" (Kirsty).
Podchodziłam do tego filmu sceptycznie, sugerując się jego opisami w internecie i spodziewając się czegoś w rodzaju "Becoming Jane" czy innych produkcji bazujących na specyficznym zainteresowaniu postacią i twórczością Jane Austen podlotków, którym się wydaje, że pisała ona powieści o miłości. Niepotrzebnie -- opisy okazały się mylące,* a "Miss Austen Regrets" to film od tamtych produkcji bardziej cichy i bardziej prawdziwy, nawet niekoniecznie w sensie zgodności z biografią pisarki,** ale z życiem jako takim. Jest to film o tym, jakie znaczenie w tym życiu mają takie rzeczy jak wolność, intelekt, pieniądze, stabilizacja, o oczekiwaniach otoczenia i o ciężkich wyborach, które podjąć trzeba, gdy te sprawy się nawzajem wykluczają -- tym cięższych dla kobiety tamtych czasów, które ograniczały jej możliwości manewru niemal do zera. A nade wszystko, jak wskazuje tytuł, o tym, jak te wybory wyglądają, gdy się na nie patrzy z perspektywy lat. Jednak tytuł jest trochę przewrotny, a może powinien kończyć się znakiem zapytania, biorąc pod uwagę ocenę, jaką Jane ostatecznie wystawia swojemu życiu. I jakby tego było mało, jeszcze o siostrzanej miłości i goryczy odchodzenia. Naprawdę poruszający film.
* Ten na okładce polskiego wydania DVD stworzyć wręcz chyba musiał ktoś, kto najwyraźniej doznał jakiejś wielkiej krzywdy w dzieciństwie. Jest po prostu kretyński.
** Nie będę udawać, że ją jakoś szczególnie dobrze znam. Zresztą wiadomo o niej dość niewiele, większość listów Jane Austen bowiem zniszczyła ona sama lub jej rodzina.
Za jedno z fajniejszych dokonań w gatunku komedia romantyczna uważam dobrze znany szerszej publiczności film "Masz wiadomość". Nieco mniej znany jest fakt, że film ten jest -- bardzo luźną -- adaptacją węgierskiej sztuki "Parfumerie" autorstwa niejakiego Miklósa László z 1937 roku. Oraz że sztuka ta została już wcześniej, w 1940, zekranizowana przez Ernsta Lubitscha.
Właściwie trudno jest porównywać te dwa filmy, bo Nora Ephron tyle w materiale wyjściowym pozmieniała, że wspólne mają ze dwie sceny oraz samą wyjściową ideę dwójki bohaterów, którzy w realu bardzo się czubią, a pod pseudonimami wymieniają ożywioną korespondencję -- choć oczywiście w filmie Lubitscha jest to korespondencja listowa, nie mejlowa. A bohaterowie nie są właścicielami księgarni, a subiektami w jednym budapesztańskim sklepie -- bo rzecz, tak jak w sztuce, dzieje się w Budapeszcie: bohaterowie mają węgierskie nazwiska, szyldy i napisy też są (w większości) po węgiersku (widzisz, Hollywoodzie? Można! Nie wszystko musi zawsze przydarzać się Amerykanom, żeby amerykański widz zrozumiał!). Fabuła i postaci są tu wprawdzie mniej rozbudowane, niż w "Masz wiadomość", czuć wyraźnie teatralny rodowód (np. prawie całość akcji, z wyjątkiem dwóch scen, dzieje się w tytułowym sklepie lub przed nim), ale za to film ma dużo więcej wdzięku, no i dialogi takie jak ten:
- Mr. Kralik, it's true we are in the same room, but we're not on the same planet.
- Miss Novak, although I'm the victim of your remark, I can't help admiring the exquisite way you have of expressing yourself. You certainly know how to put a man on his planet.
Znajomi: Główne role grają tu Margaret Sullavan i James Stewart.
Mimo że serial ten emitowany był dość długo, bo aż trzynaście lat, składa się z zaledwie dwudziestu czterech, nadawanych bardzo nieregularnie odcinków, wliczając w to różnorakie, czasem trwające nie więcej niż kwadrans, odcinki specjalne. Wymyślił go Richard Curtis wkrótce po tym jak Kościół Anglikański dopuścił możliwość pełnienia przez kobiety funkcji pastora. Główną bohaterką serialu jest taka właśnie pani pastor, która obejmuje małą wiejską parafię w tytułowym Dibley. Geraldine Granger jest osobą obdarzoną poczuciem humoru i pokaźną figurą, pozytywnie nastawioną do życia i jego przyjemności -- szczególnie do czekolady. W Dibley zaś zastaje galerię postaci od dziwacznych do po prostu obłąkanych, mniej lub bardziej entuzjastycznie nastawionych do idei kobiety pastora.
"The Vicar of Dibley" jest serialem ciepłym i zabawnym, choć nierównym i czasami wtórnym lub nachalnym (odcinek 4x02 miejscami wręcz wywołuje mdłości). Niemniej jednak -- wcale niezła rozrywka w angielskim stylu. Oglądając warto nie wyłączać odcinka na napisach końcowych, bo po nich zwykle jest jeszcze scena, w której pani pastor opowiada dowcip.
Znajomi:
Grająca główną rolę Dawn French, z myślą o której zresztą Curtis napisał ten serial, jest znanym angielskim komikiem (komiczką?), między innymi tworzącą duet z Jennifer Saunders (np. program "French and Saunders") i aktorką (m.in. "Harry Potter", pierwsza "Narnia" -- choć tam obecna tylko głosem). Jeżeli chodzi zaś o jej parafian, to Owen znany jest nam z "Doktora" (odc. "The Age of Steel" i "Rise of the Cybermen"), "Hustle" (7x03) i "Made in Dagenham", Alice z "Notting Hill", Hugo z "Małej Dorrit", a pani Cropley z tego skeczu. A pod koniec serialu, w odcinku pod bardzo odpowiednim tytułem "The Handsome Stranger", pojawia się -- wraz z Keeley Hawes -- Długonosy Ryszard. Grający tu księgowego, który zupełnie nie cierpi, wręcz przeciwnie -- jest szczęśliwie zakochany i dość często uśmiecha się od ucha do ucha, co jest tak sprzeczne z jego emploi, że aż się robi nieswojo! Jednak szczególnie wyróżnia ten serial udział różnorakich gwiazd specjalnych: Kylie Minogue, Johnny'ego Deppa, księżnej Yorku, Seana Beana czy Stinga.
Tim Minchin wprawdzie uprawia twórczość zwaną stand upem, ale nie da się ukryć, że przez większą część swoich programów siedzi -- przy fortepianie. Bo programy te składają się w większości z piosenek, do których sam sobie akompaniuje (dlatego też jego programy wydawane są zarówno w formie DVD, jak i albumów muzycznych). Oprócz fortepianu elementami jego image'u -- wypracowanego, gdy Minchin zdał sobie sprawę, że samymi piosenkami świata nie zawojuje, musi się jeszcze czymś wyróżnić -- należą starannie potargane włosy (naturalnie ma pocieszne loczki!), gruba warstwa eyelinera i brak butów (tylko od tego ostatniego robi czasem wyjątki). A także wyśmiewanie się z kreacjonistów, religii, ludzi wierzących w homeopatię i kogo tam jeszcze Tim nie lubi. Mam ambiwalentny stosunek do jego twórczości -- bo i ta twórczość jest dość nierówna: obok tekstów błyskotliwie inteligentnych i cudownie cynicznych są takie, które mnie niespecjalnie śmieszą, a czasem wręcz przekraczają, moim zdaniem, granice dobrego smaku. Podobnych wątpliwości nie ma, zdaje się, Moja Sista, która Tima lubi na tyle, że gotowa była dla niego pojechać do Londynu, żeby tam zobaczyć jego występ na żywo. A nawet nie tylko była gotowa, ale wręcz to zrobiła i przywiozła mi w prezencie torbę z Timowym nadrukiem:)
Minchin zajmuje się też różnymi innymi formami twórczości scenicznej, kabaretowej czy telewizyjnej -- jak ktoś ciekaw, może sobie poczytać na jego oficjalnej stronie.