czwartek, 29 grudnia 2011

Anno 1790 (2011)



Zdaję sobie sprawę, że większości Czytaczy język naszych północnych sąsiadów nie jest znany i w związku z tym mogą mieć spore problemy z odbiorem niniejszego serialu. Nie wykluczam jednak, że komuś na przykład wpadnie w ręce DVD z angielskimi napisami albo polska telewizja go zakupi w ramach europejskiej współpracy (i puści zapewne koło północy i co gorsza z -- the horror! the horror! -- lektorem). Licząc na taką ewentualność, mimo wszystko postanowiłam skreślić parę słów na temat tego serialu.

Zwróciłam na niego uwagę, ponieważ szwedzkie produkcje historyczne to raczej rzadkość. A tu rzecz dzieje się, jak tytuł wskazuje, pod koniec wieku XVIII, w ostatnich latach panowania Gustawa III. W tym czasie król porzucił już oświeceniowe reformy z początku swoich rządów, zajął się za to umacnianiem swojej władzy i tępieniem nastrojów rewolucyjnych. Za dwa lata zostanie zamordowany, ale o tym jeszcze oczywiście ani on, ani bohaterowie serialu nie wiedzą. Właśnie zakończyła się wojna z Rosją -- z niej to wraca niejaki Johan Gustav Dåådh, lekarz polowy, wolnomyśliciel i racjonalny człowiek oświecenia. W Sztokholmie wchodzi w kontakt z rodziną policmajstra Carla Fredrika Wahlstedta i wkrótce dostaje od niego propozycję stanowiska w służbie policyjnej. Dåådhowi nie podobają się wprawdzie rojalistyczne i konserwatywne poglądy Wahlstedta, ale za namową jego pięknej żony Magdaleny zgadza się (nieco za szybko, moim zdaniem), doszedłszy do wniosku, że może uda mu się zmienić system od środka. Tym samym jednak naraża się swoim znajomym-rewolucjonistom, którzy widzą to jako zdradę ideałów (choć sam Dåådh wprawdzie też ma poglądy republikańskie, ale zmiany chciałby zaprowadzić przez ewolucję, nie rewolucję). Jako asystent/służący/przyjaciel/comic relief zostaje mu przydany nauczyciel dzieci Wahlstedtów, pietysta o melancholijnym usposobieniu i skłonności do butelki, Simon Freund. I tak przez dziesięć odcinków nasz bohater będzie się zajmował rozwiązywaniem zagadek kryminalnych, lawirowaniem między pracodawcami a rewolucjonistami, słaniem tęsknych spojrzeń w kierunku Magdaleny Wahlstedt, ukrywaniem piersiówki Freunda i obnoszeniem miny pełnej weltschmerzu.

Serial to ciekawy, choć niepozbawiony wad. Główną wadą jest to, że akcja snuje się miejscami trochę zbyt ospale; nie brak jest tu scen pełnych prawdziwie skandynawskiego dramatyzmu, jak na przykład taka oto scena z końca odcinka trzeciego:

Dåådh i Freund siedzą na swojej kwaterze, popijając i prowadząc nocne Szwedów rozmowy o miłości i kobietach.
Freund: Weź na przykład takich Wahlstedtów. Czy to nie jest prawdziwa miłość? A ona! Co za kobieta!
Dåådh [patrzy z bólem i goryczą]: Wiem...
Freund [patrzy trochę pytająco, ale trochę już z błyskiem zrozumienia, mimo alkoholowego przymroczenia]
Dåådh [nadal patrzy z bólem i goryczą]
Freund: Ty kochasz Magdalenę!
Dåådh [patrzy znacząco, z bólem i goryczą]
Freund [zasypia]

Istny Bergman!

Poza tym całość ma trochę atmosfery teatru telewizji, co zapewne jest wynikiem ograniczonego budżetu, niepozwalającego na rozbudowane plany zdjęciowe w studiu albo zbyt wiele komputerowych ingerencji w scenerię. Rzecz kręcona jest więc częściowo na sztokholmskim starym mieście, w wąskich planach pozwalających ukryć, że jednak coś niecoś się tam pozmieniało od roku 1790 (podobno największy problem ekipie sprawiały rynny, których wtedy nie było). Zadanie ułatwia fakt, że -- jak na kryminał przystało -- rzecz prawie cały czas dzieje się a to w nocy, a to wśród mgieł, dymów i padającego śniegu (większość akcji dzieje się zimą). A szerokie ujęcie miasta ma wymazane komputerowo tło, żeby ukryć kamienice Södermalm i innych wysp oraz jachty i wiadukt, po którym jeździ metro. Nadal jednak da się rozpoznać wiele kamienic, co dodaje -- widzom, którzy w Sztokholmie mieszkają lub kiedykolwiek mieszkali (jak niżej podpisana) -- ciekawego smaczku. Dlatego też zresztą do pewnego stopnia to właśnie ukazanie osiemnastowiecznych realiów, mimo ograniczonych środków, zaliczyć jestem skłonna na plus serialu.

Podsumowując -- szału może nie ma, ale rzecz jest ciekawa i jeżeli SVT zdecyduje się nakręcić kolejny sezon (zakończenie pierwszego sugeruje możliwość kontynuacji), to chętnie obejrzę. Ciekawa jestem tylko, czy wtedy zmienią tytuł serialu na "Anno 1791".

"Anno 1790" na:
IMDb
Wikipedii

Oficjalna strona

niedziela, 25 grudnia 2011

Kind Hearts and Coronets (1949)



Na Święta nada się jakaś staroć. Ale żeby nie było zbyt błogo -- będzie to stara czarna komedia. W której już w pierwszej scenie kat stwierdza, że pora kończyć karierę, bo po latach wieszania na jedwabiu sznur konopny to już zupełnie nie to samo, ale cieszy się, że na zakończenie kariery przypadnie mu przynajmniej stracić prawdziwego księcia. Książęcy tytuł tego ostatniego jest zresztą ważnym elementem fabuły i w zasadzie głównym powodem, dla którego ma on skończyć na szubienicy.

Louis Mazzini, bo tak się główny bohater nazywa, jest synem arystokratki i włoskiego śpiewaka. Rodzina matki, stwierdziwszy, że popełniła ona niewybaczalny mezalians, odcięła się od niej, skazując ją i jej syna na ubóstwo oraz pielęgnowane wytrwale przez całe życie zgorzknienie. Gdy zgorzknienie to pogłębia jeszcze śmierć matki oraz zawód miłosny, nasz bohater postanawia nie tylko dopomnieć się o swoje, ale sięgnąć po sam tytuł książęcy. Musi jednak przedtem pozbyć się ważnej przeszkody w realizacji tego planu -- a właściwie przeszkód: ośmiu osób stojących w kolejce do tytułu przed nim. Które wszystkie, w tym jedną kobietę, gra Alec Guinness.

Komedia to bardzo zabawna, głównie za sprawą kontrastu między zbrodniczymi czynami głównego bohatera a po arystokratycznemu suchym i zdystansowanym tonem, jakim o nich opowiada (prawie cały film ma formę memuarów spisywanych przez czekającego na egzekucję Louisa, wypełnionych takimi bon motami jak "But weekends, as life, are short"). Louis zachowuje się zresztą najbardziej arystokratycznie z całego przedstawionego w filmie arystokratycznego towarzystwa, nawet gdy jest jeszcze zwykłym subiektem, pięknie zamieniając całość w parodię tej warstwy społecznej. A na dodatek do tego wszystkiego jest jeszcze przewrotne zakończenie. Które w wersji na rynek amerykański podobno zmodyfikowano, a właściwie dopowiedziano, bo oryginalne jest otwarte, a obowiązujący w Ameryce Kodeks Haysa nie dopuszczał ewentualności, żeby złoczyńcy jego złoczynienie mogło ujść na sucho.

Znajomi:
Nie można mówić o tym filmie i nie zatrzymać się na ośmiu kreacjach Guinnessa! Ze względu na nikły stopień zaawansowania ówczesnej techniki filmowej stanowiły one wyzwanie nie tylko aktorskie, ale i właśnie techniczne -- krótką scenę, w której widać prawie wszystkie postaci na raz kręcono dwa dni, naświetlając kilka razy tę samą kliszę.

"Kind Hearts and Coronets" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

niedziela, 18 grudnia 2011

Tinker, Tailor, Soldier, Spy (1979)



Nie udało mi się znaleźć żadnego oficjalnego zwiastuna omawianego tu serialu -- nic w tym zresztą dziwnego, skoro rzecz jest starsza ode mnie -- ale powyższy jest na tyle dobry, że złamię swoją własną regułę, żeby nie umieszczać tu zwiastunów fanowskich. Nawiązuje on oczywiście bardzo wyraźnie do filmu granego obecnie w naszych kinach pod boleśnie banalnym polskim tytułem "Szpieg", najnowszej adaptacji powieści Johna le Carré, która, ku mojemu wielkiemu zdegustowaniu, została ostatnio wznowiona pod tym właśnie zmienionym tytułem. Serial, o którym chciałam dzisiaj napisać, pochodzi z czasów zanim ten szkodliwy trend do uśredniania, upraszczania i banalizowania wkradł się na nasz rynek i w związku z tym nosi on polski tytuł wierniejszy oryginałowi i taki, pod jakim książka pierwotnie się u nas ukazała: "Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg".

Po serial sięgnęłam, jak łatwo się domyślić, po obejrzeniu nowego filmu, z chęci porównania obydwu adaptacji. I od razu może powiem, że porównanie wypada, moim skromnym zdaniem, na korzyść filmu. Może to wina tego, że film zobaczyłam najpierw, a może wychodzi tu na jaw moje skrzywienie estetyczne: te wymuskane i dopracowane ujęcia, tworzące unikalną, chwytającą widza atmosferę podbiły po prostu moje serce bardziej niż wyblakłe już ze starości kolory serialu i odpychające twarze większości aktorów (tak, płytka jestem, wiem...). Z drugiej strony, ponieważ serial ma do dyspozycji prawie pięć godzin zamiast dwóch, może sobie pozwolić na rozwinięcie wątków i dopowiedzenie historii bohaterów. Wielu z tych bohaterów i relacji między nimi odbiera się zresztą, mam wrażenie, nieco inaczej niż w filmie, choć ponieważ nie czytałam książki, nie jestem w stanie powiedzieć, czy bliżej niej czy dalej. Jednak o ile się orientuję, pod wieloma względami to serial jest wierniejszą adaptacją -- wciąż się zastanawiam na przykład, jakie powody kierowały twórcami wersji kinowej, kiedy zamienili Brno na Budapeszt i Lizbonę na Stambuł (dogodne warunki filmowania? Markowi Strongowi łatwiej było się nauczyć paru zdań po węgiersku niż po czesku?) oraz zrobili z Petera Guillama homoseksualistę...

Przy okazji oglądania obydwu wersji naszła mnie refleksja, że wzornictwo lat 60. i 70. było straszne niezależnie, po której stronie żelaznej kurtyny. A także -- to chyba skrzywienie po oglądaniu "Spooks" -- zdziwienie, jak oni sobie w ogóle radzili z tym szpiegowaniem bez nowoczesnej techniki i elektroniki??

Podsumowując, serial ten polecam, jeżeli ktoś po obejrzeniu filmu czuje niedosyt i oczekiwałby pełniejszego rozwinięcia wątków (czy też może wyjaśnienia niejasności scenariusza, bo ponoć niektórym śledzenie jego zawiłości sprawia problemy), albo chciałby czegoś bliższego literackiemu oryginałowi. Albo fanom Aleca Guinnessa.

Znajomi:
No właśnie, Alec Guinness. Jak dla mnie największy atut starszej adaptacji i jedyny element, w którym z powodzeniem może rywalizować z nową. Z innych znajomych jest tu Patrick Stewart w małej, ale bardzo znaczącej roli. Poza tym, jak właśnie z szokiem odkryłam zagłębiając się w otchłanie IMDb, niejaki Hywel Bennett, tutaj odgrywający szpiega-playboya Ricky'ego Tarra, zagrał później pana Croupa w "Neverwhere". Oj, nieładnie się pan Hywel zestarzał...

Czytaczom z Poznania polecam też nasłuchiwać, jakim tonem wspomina się o ich rodzinnym mieście w odcinku trzecim:) A ja tymczasem idę poszukiwać kontynuacji, "Ludzi Smileya", w której pojawia się też (choć chyba tylko na chwilę) Alan Rickman.

"Tinker, Tailor, Soldier, Spy" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Na koniec chciałam też dodać, że na dźwięk kryptonimu jednego z bohaterów -- Control -- moje skojarzenia pobiegły od razu w kierunku serii skeczów panów Fry'a i Laurie'ego. Gdyby u le Carrégo zastosowano podobne metody śledcze, o ile ułatwiłoby to wszystkim życie...!

czwartek, 15 grudnia 2011

Arn Tempelriddaren (2007) & Riket vid vägens slut (2008)





Filmowcy jakoś upodobali sobie wiek XII i w porównaniu do otaczających go wieków jest stosunkowo często reprezentowany, również na niniejszym blogu. U angielskich filmowców jest to nawet zrozumiałe: wszak to u nich czasy Anarchii, Ryszarda Lwie Serce, Robin Hooda. Jednak w ramach kolejnych prób przełamania anglosaskiego monopolu sięgam dziś po pozycję z innej części Europy -- ze Szwecji -- a również dziejącą się w tym samym czasie. Nie znaczy to bynajmniej, że w Szwecji był to okres nieciekawy: przez długie lata trwały walki o władzę między rodami Swerkerydów i Erykidów (na których ostatecznie skorzysta ród trzeci -- Folkungów), odchodziły powoli porządki z czasów wikińskich i wyłaniała się Szwecja jako europejski kraj. Z tym, że w przypadku Szwecji mamy na temat tych czasów dużo mniej pewnych informacji niż na Wyspach Brytyjskich, stąd twórcy literatury i filmu mogą popuścić wodze fantazji i wprowadzić nowe postaci i motywy (nie, żeby Brytyjczycy tego nie robili...). Na przykład postać Arna Magnussona, młodego człowieka z rodu Folkungów, przyjaciela i krewnego królów i najwyższych możnych, który zostaje krzyżowcem i Templariuszem w Ziemi Świętej, a po powrocie do ojczyzny przyczynia się do ustanowienia w końcu porządku w państwie i skopania tyłka Duńczykom, odwiecznemu arcywrogowi Szwedów.

Arna Magnussona wymyślił szwedzki pisarz Jan Guillou, który zasłynął głównie powieściami szpiegowskimi i książką "Zło" -- wiele z nich zostało zekranizowanych ("Zło" było nominowane do Oscara). Zekranizowana została także trylogia o Arnie* -- w formie dwóch filmów, z których pierwszy był nawet wyświetlany w Polsce, pod wyjątkowo paskudnym tytułem. Rzecz to nieźle zrealizowana, ładnie sfilmowana, wyprodukowana w międzynarodowej koprodukcji, dzięki czemu dysponująca sporym budżetem, pozwalającym między innymi na kręcenie w Maroku i rozmach, który ostatnio zwykło się nazywać z amerykańska epickim (choć to określenie w gruncie rzeczy idiotyczne...). Całkiem też nieźle scenarzyści poradzili sobie ze skoncentrowaniem wielowątkowej, rozbudowanej fabuły książkowego oryginału, udała im się nawet trudna sztuka przedstawienia bohatera, który jest niemal pozbawiony wad, a mimo to nie drażni, oraz relacji między dwójką głównych bohaterów, która jest relacją romantyczną, a mimo to nie wywołuje u mnie ziewania. Ach, jak by się chciało, żeby polscy filmowcy umieli tworzyć superprodukcje takiej jakości!

Mimo wszystko dodać gwoli ścisłości muszę, że wolę książki.

* Trylogia, składająca się z książek "Vägen till Jerusalem" (Droga do Jerozolimy), "Tempelriddaren" (Templariusz) i "Riket vid vägens slut" (Królestwo na końcu drogi), ma również sequel pt. "Arvet efter Arn" (Dziedzictwo Arna). Co właściwie czyni cały cykl tetralogią, ale czwarta część dzieje się już po śmierci Arna Magnussona, a jej bohaterem jest Birger jarl, postać historyczna, mąż stanu, któremu przypisywane jest między innymi założenie Sztokholmu. Guillou uczynił z niego wnuka Arna.

Znajomi:
Nawet jeśli ktoś nie orientuje się w szwedzkiej kinematografii, może zobaczyć tu znajome twarze. Na przykład występującego chyba w co drugim szwedzkim filmie, a już z pewnością prawie każdym dystrybuowanym w Polsce, z trylogią Millenium na czele, Mikaela Nyqvista. Albo Stellana Skarsgårda, bo on grywa dość często i w hollywoodzkich filmach, np. w "Piratach z Karaibów", "Mamma Mia!" (a ostatnio karierę zaczyna tam też jeden z jego synów, Alexander). Dwaj inni synowie, Gustaf i Bill, również grają w filmach o Arnie (Gustaf także np. w "Źle"). Ale są tu też nieszwedzcy aktorzy -- o grającym wielkiego mistrza Templariuszy Stevenie Waddingtonie już wspominałam przy okazji "Robin Hooda". A poza tym można tu zobaczyć Vincenta Péreza w roli brata Guilberta -- który obsadzony jest niby zgodnie z narodowością, ale z jakichś przyczyn mówi po angielsku. Tak samo zresztą, jak i reszta występujących w tym filmie Franków, Saracenów i innych grup etnicznych. Oczywiście, można argumentować, że angielski jest współczesnym odpowiednikiem lingua franca, a gdyby aktorzy mieli mówić po francusku, to też niewiele by miało wspólnego z ówcześnie mówionym językiem (a łacina to już w ogóle byłaby niepraktyczna). Ale z drugiej strony dzisiejsza szwedczyzna (jak również duńszczyzna oraz norweżczyzna (piękne słowa!)), którą mówią bohaterowie, gdy rzecz dzieje się w Szwecji, też niewiele ma wspólnego ze szwedczyzną (duńszczyzną, norweżczyzną -- abstrahując już od tego, że nie były to jeszcze wtedy wyraźnie oddzielne języki) dwunastowieczną. No i po co było zatrudniać Francuza?

"Arn Tempelriddaren" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

"Riket vid vägens slut" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona filmów

piątek, 9 grudnia 2011

Ekipa (2007)




Postępuję na tym blogu niezwykle niepatriotycznie. Pora to zmienić i napisać wreszcie o czymś polskim. Wytężyłam w tym celu umysł i pamięć, myślałam długo i intensywnie, aż w końcu wymyśliłam przykład polskiego serialu, który mogę z czystym sumieniem polecić. Serial ten nosi tytuł "Ekipa" (nie mylić z amerykańskim serialem "Entourage", który w Polsce nosi ten sam tytuł) i stworzyło go doborowe trio: Agnieszka Holland -- Magdalena Łazarkiewicz -- Kasia Adamik. Jest to political fiction ze świata polskiej polityki na najwyższym szczeblu, opowiadające o nowym premierze, ściągniętym z prowincji, kiedy dotychczasowy musi odsunąć się z powodu pojawienia się jego tak zwanej teczki. Nowy nie jest politykiem, a profesorem ekonomii, człowiekiem z zewnątrz wszelkich układów, co będzie dla niego czasem przeszkodą, a czasem pomocą na nowym stanowisku. Reszta serialu opowiadać będzie o przejściach premiera i jego tytułowej ekipy w wykonywaniu niewdzięcznego zadania rządzenia naszym krajem.

Serial ten ma, co nieczęste u nas, porządny scenariusz, wiarygodnie brzmiące dialogi (no, może z wyjątkiem sceny rozmowy premiera z amerykańskim prezydentem, która lekko przyprawia o mdłości...) i jest dobrze zrealizowany. Zagrany zresztą też, ale przy tej obsadzie to już nie takie dziwne. Pokazuje również w ciekawy i przystępny sposób formalno-proceduralną stronę sprawowania rządów. Na dodatek jego emisja zbiegła się akurat z najczarniejszymi czasami IV RP, więc przedstawiona na ekranie wizja prowadzenia polityki wydawała się wówczas jeszcze bardziej niż zwykle atrakcyjna. Niestety, nie zapewnił sobie oglądalności dość dużej, żeby Polsat zamówił jego kontynuację i składa się z zaledwie jednej, 14-odcinkowej serii. Czyżby okazał się za dobry na polskie realia telewizyjne?

Znajomi:
Gra tu mnóstwo znanych aktorów, ale że nie oglądam polskich filmów i seriali, nie czuję z nimi na tyle emocjonalnej więzi, aby nazywać ich znajomymi:P

"Ekipa" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Maqbool (2003) & Omkara (2006)





Tym, którym na hasło "Bollywood" pojawiają się jedynie obrazy łzawych acz przesłodzonych melodramatów, wypełnionych pieśniami i tańcami w kolorowych kostiumach, przerysowanym aktorstwem i z obowiązkowym happy endem, poradziłabym przekonanie się, jak Bollywood radzi sobie z adaptacjami... tragedii Szekspira. A dokładniej, jak radzi sobie z nimi Vishal Bhardwaj, reżyser filmów "Maqbool" na podstawie "Makbeta" i "Omkara" na podstawie "Otella". I może od razu dodam, że radzi sobie świetnie, bo filmy te plasują się wśród lepszych adaptacji Szekspira, jakie zdarzyło mi się oglądać -- a obejrzałam ich całkiem sporo. Adaptacja "Otella" wręcz chyba podobała mi się bardziej niż ta Olivera Parkera, a to dużo powiedziane, zważywszy, że w tamtej grał sam Kenneth!

W obydwu filmach Bhardwaja akcja została przeniesiona do przestępczego półświatka współczesnych Indii. Świat to bezwzględny, więc gra idzie, jak w oryginale, na śmierć i życie. W mojej ocenie "Maqbool" jest z tych dwóch filmów lepszy, od początku do końca trzymający w napięciu, o gęstej atmosferze, z niezwykle sprytnie rozwiązanymi kwestiami trzech wiedźm i przepowiedni o lesie Birnam. A jednak "Omkara" podobał mi się bardziej, mimo że początek filmu trochę się dłuży -- za to nadrabia z nawiązką w świetnej końcówce -- bo jakoś bardziej pozwala emocjonalnie zaangażować się w los postaci (choć może to po prostu kwestia materiału wyjściowego).

Znajomi:
Filmy te stoją również świetnym aktorstwem, w tym w wykonaniu aktorów, po których bym się tego nie spodziewała, jak Saif Ali Khan (Langda, czyli Iago) czy Kareena Kapoor (Dolly, czyli Desdemona). Wiem, że większości Czytaczy nazwiska występujących tu aktorów niewiele mówią, ograniczę się więc do wymienienia kilku z tych, których można było zobaczyć w Polsce w ogólnie dystrybuowanych filmach. Na przykład odtwórcę głównej roli w "Maqbool", Irrfana Khana -- w takich filmach jak "Slumdog Millionaire", "Pociąg do Darjeeling" (tu tylko epizod. A swoją drogą, jak już dystrybutorzy przetłumaczyli tytuł tego filmu, to powinni chyba byli nie zatrzymywać się w pół drogi i dotłumaczyć do końca: "Pociąg do Dardżyling", tak bowiem się to miasto po polsku nazywa), czy "Imiennik". W tym ostatnim partnerowała mu Tabu, która partneruje mu również tutaj. Tabu wystąpiła też zresztą w kręconym częściowo w Zakopanem filmie "Fanaa" -- ach, połączenie podhalańskiej architektury i indyjskiej fabuły oraz aktorów było niezapomniane! W obu filmach pojawił się też Naseeruddin Shah, którego pamiętać może każdy, kto oglądał "Monsunowe wesele". A wspomniana Kareena Kapoor grała jedną z głównych ról w pierwszym filmie bollywoodzkim, który był w Polsce szerzej dystrybuowany i który chyba równie dużo widzów zachęcił do tej kinematografii, co trwale do niej zraził -- "Czasem słońce, czasem deszcz".

"Maqbool" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

"Omkara" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

piątek, 2 grudnia 2011

In Bruges (2008)



O niektórych filmach mówi się, że miasta, w których się rozgrywają, są jakby jednym z ich bohaterów. W przypadku filmu gangsterskiego można wówczas pomyśleć na przykład o Nowym Jorku, Los Angeles czy -- w Europie -- Londynie... Ale na pewno nie o cichym, średniowiecznym i to na dodatek belgijskim miasteczku, jakim jest Brugia! Ale też "In Bruges" nie jest typowym filmem gangsterskim. Jest filmem inteligentnym, ze świetnymi dialogami, wypełnionym czarnym humorem i odrobiną surrealizmu, a nawet, szczególnie w miarę zbliżania się do końca, metafizyką, z piękną muzyką Cartera Burwella. No i świetnie sfilmowanym, bo, jako się rzekło, Brugia, w której się rzecz rozgrywa, jest czymś więcej niż tylko tłem, a jej uliczki, kanały i kamienice ukazane są w sposób wydobywający ich urok (chociaż nie wiem, jak ekipie filmowej udało się uchwycić je takie puste -- tam jest pełno turystów!). Scenarzysta i reżyser Martin McDonagh twierdzi, że pomysł na film wpadł mu do głowy, gdy zwiedzał Brugię i z jednej strony był zachwycony jej zabytkami, a z drugiej -- znudzony tym, że nic tam się nie dzieje. Te właśnie dwa skrajne odczucia reprezentują dwaj główni bohaterowie filmu: starszy Ken i młodszy Ray. Choć dodać trzeba, bez zbytniego spoilerowania, że zły humor tego drugiego wynika z czegoś więcej niż tylko ze znudzenia.

Nie wiedzieć czemu film ten przeleciał przez nasze kina dość szybko i niepostrzeżenie, może miał z tym coś wspólnego dość koślawy polski tytuł -- choć przyznać trzeba, że wyjątkowo nie był to tak do końca wymysł polskiego dystrybutora: to po prostu tłumaczenie oryginalnego hasła promującego produkcję. W każdym razie szkoda, bo to dobry film i bardzo go lubię. A już zwiedzanie Brugii po jego obejrzeniu jest przeżyciem wyjątkowym, czemu dałam wyraz na moim pierwszym blogu.

Znajomi:
Aktorskie trio Brendan Gleeson -- Colin Farell -- Ralph Fiennes ogląda się tu świetnie. A w jednej scenie, usuniętej z ostatecznej wersji filmu, pojawia się nawet Matt Smith jako młodsza wersja Ralpha Fiennesa.

"In Bruges" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT

poniedziałek, 28 listopada 2011

Sita Sings the Blues (2008)



Niezwykły film. Autorka, Nina Paley, przerabia w nim własną życiową traumę (rozstanie) na ciekawą, tak pod względem fabularnym, jak i technicznym, historię. A przy okazji prezentuje własną interpretację jednego ze świętych tekstów hinduizmu -- Ramajany. Film toczy się jednocześnie kilkoma torami, z których każdy przedstawiony jest w innym stylu animacji. I dodatkowo okraszony jest piosenkami Annette Hanshaw, piosenkarki jazzowej z lat 20.

Co ciekawe, film ten jest nie tylko produkcją niezależną, sfinansowaną przez dotacje od widzów, ale również udostępnioną legalnie za darmo. Można go sobie obejrzeć m.in. na oficjalnej stronie, gdzie autorka też wyjaśnia ideę stojącą za tą decyzją. Można tam też przekazać własną dotację.

Jakby kogoś interesowała analiza filmu pod względem odniesień do literackiego oryginału, mitologii hinduistycznej i współczesnego kontekstu, odsyłam do odpowiedniego wątku na Bollywood.pl. Tam są ludzie, co się znają:)

"Sita Sings the Blues" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

piątek, 25 listopada 2011

The Actors (2003) & A Film with Me in It (2008)

Z okazji wydania nowego (świetnego) DVD Dylana Morana pt. "Yeah, yeah!", wracam do tego pana, jak to kiedyś obiecałam. Dokładniej, obiecałam, że zajmę się tematem tego, co Moran robi, kiedy nie występuje na scenie ani nie gra w "Black Books". Otóż czasem zdarza mu się zagrać w jakimś filmie. "Czasem", bo jednak niezbyt często. Wspominałam już o jednym takim przypadku, "Tristramie Shandy". Moran zagrał też w jednym z projektów teamu Simon Pegg -- Nick Frost -- Edgar Wright, a konkretnie parodii horroru o zombie "Shaun of the Dead" (jest to nie tylko wyjątkowa i niepowtarzalna okazja zobaczyć go uczesanego, ale też właściwie równie wyjątkowa i niepowtarzalna -- grającego poza swoim emploi, czyli nie marudno-cynicznego dziwaka. To znaczy, marudny nadal jest, ale w inny sposób), albo, też z Simonem Peggiem, w filmie wyreżyserowanym przez jednego z "Przyjaciół", Davida Schwimmera "Run, Fatboy, Run", który warto zobaczyć chyba tylko dla sceny bójki tych dwóch panów (i ewentualnie dlatego, bo Moran tam się wyjątkowo dobrze prezentuje:)). Był też serial "How do you want me" (z mnóstwem również innych znajomych), o którym naczytałam się zachwytów, ale który mnie znudził jak mało co -- a może po prostu idea mieszczucha przeprowadzającego się, ewidentnie wbrew swojej woli, na wieś, była dla mnie zbyt bolesna i mój mózg odrzucił tę fabułę. No i nie można zapominać o zdecydowanie najwybitniejszej roli filmowej Dylana Morana, jego debiucie na dużym ekranie -- w "Notting Hill"!



Zamiast tego wszystkiego jednak zajmę się (jeżeli to nie za dużo powiedziane...) dwiema czarnymi komediami.

The Actors (2003)



Film, jak tytuł wskazuje, o aktorach. Niezbyt odnoszących sukcesy i w związku z tym również niezbyt majętnych. Aż do czasu, kiedy zarysowuje się przed nimi perspektywa dużego, ale niezbyt legalnego zarobku. Aby zdobyć kasę główny bohater musi poudawać kogoś innego -- ale czy przekonanie kogoś, że się jest kim innym niż w rzeczywistości, nie na scenie, ale twarzą w twarz, nie jest najbardziej ambitnym aktorskim zadaniem? Grają tu Michael Caine, Michael Gambon i Miranda Richardson, no i Moran w kilku różnych wcieleniach -- najbardziej mi się podoba chyba jako błękitnooki rudzielec, chociaż podtyty gangster w błyszczącym dresie też jest w ścisłej czołówce. Wszystkich bije jednak na głowę postać Mary -- dziewięcioletniej, ale zdecydowanie najbystrzejszej ze wszystkich bohaterów filmu.

"The Actors" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT


A Film with Me in It (2008)



Film o monstrualnym pechu i ważności przestrzegania zasad BHP. Więcej o nim na moim pierwszym blogu. Wśród znajomych można tam zobaczyć Szeryfa z "Robin Hooda".

"A Film with Me in It" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT

Moran odpowiada na pytania o filmie (i nie tylko).

A na koniec jeszcze krótkometrażówka z udziałem naszego bohatera. Surrealistyczna i depresyjna -- w sam raz na listopad...



poniedziałek, 21 listopada 2011

The Pillars of the Earth (2010)



Serial na podstawie powieści pod tym samym tytułem Kena Folletta, której, przyznaję, nie czytałam. Rzecz dzieje się w Anglii czasów tak zwanej Anarchii (1135–1154), czyli wojny domowej między zwolennikami dwojga pretendentów do tronu: cesarzowej Matyldy i króla Stephena. Czyli dokładnie w tym samym czasie, co "Cadfael" -- a jednak jakby w zupełnie innym. Nie ma tu dobrodusznego braciszka, gotowego (a może bardziej: będącego w stanie) roztoczyć nad każdym opiekę (choć i tu jest benedyktyn rodem z Walii), ani przedstawicieli prawa zainteresowanych dociekaniem i obroną sprawiedliwości. Wręcz przeciwnie: jest chaos i bezprawie wojny, ukazywane nam na ekranie w postaci rzezi, gwałtów, odcinanych części ciała i bryzgającej krwi, jest poczucie, że to, co dobre i szlachetne musi zginąć w konfrontacji z tym, co bezwzględne, wyrachowane i brutalne. A jednocześnie, dla widza, który przetrzyma to wszystko i doogląda do końca: iskra nadziei i refleksja nad tym, co jest wartością nieprzemijającą, a co tylko marnością i pogonią za wiatrem.

Akcja serialu toczy się wokół usiłowań pozytywnych bohaterów wybudowania nowej katedry w fikcyjnym Kingsbridge i -- z drugiej strony -- negatywnych bohaterów im w tym przeszkodzenia. W tle zaś przeplatają się najróżniejsze wątki polityczne i osobiste, a nawet artystyczne: do Anglii wkracza gotyk, by zastąpić mrok architektury romańskiej światłem i strzelistością.

Muszę przyznać, że co jakiś czas oglądając ten serial zastanawiałam się nad prawdziwością twierdzenia, jakoby w niektórych współczesnych produkcjach głównym środkiem, za pomocą którego usiłuje się osiągnąć wierność historyczną, jest nagość i przemoc (a nie, na przykład, uzębienie odbiegające od śnieżnobiałego, idealnie równego standardu:P). No i nie da się ukryć, że twórcy namieszali trochę w faktach historycznych (na przykład, palenie na stosie za kradzież?? A nawet za czary -- w XII wieku? Nie ma to jak jechać autopilotem po stereotypowych wyobrażeniach średniowiecza). Podobno namieszali też w materiale wyjściowym, to znaczy serial odbiega od powieści, ale to już nie mnie oceniać. Mimo to jednak "Filary Ziemi" to serial trzymający widza przy sobie, pozwala podziwiać całe stado dobrych aktorów i ma rozmach godny filmu kinowego. I piękne kostiumy! Ach, te jedwabie, te hafty, te -- z drugiej strony -- surowe faktury i znoszone materiały na granicy podarcia! A ujęcia budowanej katedry, chociaż, owszem, wyglądają trochę sztucznie, to jednocześnie budzą zazdrość, że nie widzieliśmy tych wnętrz zanim kamień, z którego je zbudowano, ściemniał i zszarzał...

Znajomi:
Serial wyprodukowali bracia Ridley i Tony Scottowie. Grają tu na przykład Donald Sutherland, Ian McShane i Rufus Sewell oraz Drętwy Matthew! Poza tym na przykład Tony Curran (Vincent Van Gogh z "Doktora"), Robert Bathurst (pan Weston z "Emmy", Sir Anthony z "Downton Abbey") czy ten młody z czwartej części "Piratów z Karaibów", który przypomina mi takiego jednego kolegę;) Oraz autor powieści, Ken Follett, na chwilę w przedostatnim odcinku.

Jeżeli zaś chodzi o znajome miejsca, to jest to kolejna średniowieczna produkcja, którą kręcono pod Budapesztem (między innymi), więc widz zarówno "Cadfaela", jak i "Robin Hooda", rozpozna tu niektóre kąty. A jakieś 2/3 napisów końcowych wypełniają węgierskie nazwiska.

"The Pillars of the Earth" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

czwartek, 17 listopada 2011

Stranger Than Fiction (2006)



Harold Crick jest człowiekiem bardzo przeciętnym. Wiedzie spokojne, poukładane, żeby wręcz nie powiedzieć nudne życie jako pracownik Urzędu Skarbowego. Aż do czasu, gdy pewnego dnia zaczyna słyszeć w swojej głowie narratorkę, opowiadającą całe jego życie, od najbłahszych czynności, jak mycie zębów, do... no właśnie, tu zaczyna się problem: do przepowiedzenia jego rychłej śmierci. Paradoksalnie, dopiero wtedy w Harolda wstępuje życie: rozpoczyna poszukiwania tajemniczej narratorki (przez wizytę u profesora literaturoznawstwa, który stara się dociec jej tożsamości rozpoznając styl narracji), a z drugiej strony znajduje też w sobie dość odwagi, żeby zdziałać coś w kwestii swojego życia osobistego i uczuciowego (scena "I brought you flours" -- kapitalna!). Na jego szczęście, pisarka opisująca jego losy ma akurat writer's block, co daje mu trochę czasu, zanim zabierze się za pisanie sceny jego śmierci -- ale jak długo, szczególnie, że wydawnictwo przysłało jej właśnie groźną asystentkę, która ma wprowadzić w warsztacie pisarskim żelazną dyscyplinę i doprowadzić proces twórczy do końca?

Chyba największą zaletą tego filmu jest wyjściowy pomysł, natomiast kolejną -- że nie został on zmarnowany. "Stranger Than Fiction" od początku do końca pozostaje ciekawą, inteligentną i wdzięczną opowieścią o wyjątkowości szarego człowieka, procesie twórczym i sile dobrych opowieści. Do wielokrotnego oglądania.

Znajomi:
W filmie tym grają między innymi Emma Thompson i Dustin Hoffman.

"Stranger Than Fiction" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

poniedziałek, 14 listopada 2011

Party Animals (2007)

Chciałam zobaczyć, jak się sprawdza Matt Smith, gdy gra jakąś inną postać niż Doktor i trafiłam na "Party Animals". Wbrew pozorom, tytułowe "party" nie dotyczy imprezowania, a partii politycznych, serial dzieje się bowiem wśród posłów brytyjskiego parlamentu i ich asystentów, a także zaangażowanych w z grubsza ten sam biznes pracowników agencji PR-owych. Mamy więc tu kulisy pracy parlamentu i kampanii wyborczej, a także, żeby nie było, że rzecz to skierowana wyłącznie do ludzi pasjonujących się polityką, przepychanki natury osobistej między bohaterami -- bywa, że przebiegające w poprzek politycznych linii podziału. I nawet to wszystko ciekawe, czego się nie spodziewałam, bo polityką się średnio interesuję, a w brytyjskim systemie parlamentarnym czuję się już zupełnie zagubiona. Jedyne moje zastrzeżenie, to że trochę ciężko tu znaleźć postać, którą można by bez zastrzeżeń polubić -- już postaci Smitha jest do tego najbliżej, tylko musiał wziąć i zakochać się w idiotce. No cóż, można za to stwierdzić, że postaci za to są bliżej życia, bo nikt nie jest ideałem...

Znajomi:
Sprawdzanie, jak Smith się sprawdza w roli innej, niż Doktor, dało pozytywne rezultaty. Danny niby wygląda tak samo, ale to zupełnie inna postać. Oprócz niego mamy tu też innych znajomych z "Doktora" (Jo Porter, szef Scotta), a także m.in. z "The Palace" (Ashika, Sophie), "Cranford" i "Jane Eyre" (Scott), pilota "Being Human" (Kirsty).

"Party Animals" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Całość można obejrzeć tu.

czwartek, 10 listopada 2011

Miss Austen Regrets (2008)



Podchodziłam do tego filmu sceptycznie, sugerując się jego opisami w internecie i spodziewając się czegoś w rodzaju "Becoming Jane" czy innych produkcji bazujących na specyficznym zainteresowaniu postacią i twórczością Jane Austen podlotków, którym się wydaje, że pisała ona powieści o miłości. Niepotrzebnie -- opisy okazały się mylące,* a "Miss Austen Regrets" to film od tamtych produkcji bardziej cichy i bardziej prawdziwy, nawet niekoniecznie w sensie zgodności z biografią pisarki,** ale z życiem jako takim. Jest to film o tym, jakie znaczenie w tym życiu mają takie rzeczy jak wolność, intelekt, pieniądze, stabilizacja, o oczekiwaniach otoczenia i o ciężkich wyborach, które podjąć trzeba, gdy te sprawy się nawzajem wykluczają -- tym cięższych dla kobiety tamtych czasów, które ograniczały jej możliwości manewru niemal do zera. A nade wszystko, jak wskazuje tytuł, o tym, jak te wybory wyglądają, gdy się na nie patrzy z perspektywy lat. Jednak tytuł jest trochę przewrotny, a może powinien kończyć się znakiem zapytania, biorąc pod uwagę ocenę, jaką Jane ostatecznie wystawia swojemu życiu. I jakby tego było mało, jeszcze o siostrzanej miłości i goryczy odchodzenia. Naprawdę poruszający film.

* Ten na okładce polskiego wydania DVD stworzyć wręcz chyba musiał ktoś, kto najwyraźniej doznał jakiejś wielkiej krzywdy w dzieciństwie. Jest po prostu kretyński.

** Nie będę udawać, że ją jakoś szczególnie dobrze znam. Zresztą wiadomo o niej dość niewiele, większość listów Jane Austen bowiem zniszczyła ona sama lub jej rodzina.

Znajomi:
Główną rolę gra Olivia Williams; są tu też Greta Scacchi w roli jej siostry Cassandry i Phyllida Law -- ich matki, a także Hugh Bonneville (m.in. "Downton Abbey", "Lost in Austen") i Tom Hiddleston ("Wallander", "Return to Cranford").

"Miss Austen Regrets" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT

poniedziałek, 7 listopada 2011

The Shop Around the Corner (1940)



Za jedno z fajniejszych dokonań w gatunku komedia romantyczna uważam dobrze znany szerszej publiczności film "Masz wiadomość". Nieco mniej znany jest fakt, że film ten jest -- bardzo luźną -- adaptacją węgierskiej sztuki "Parfumerie" autorstwa niejakiego Miklósa László z 1937 roku. Oraz że sztuka ta została już wcześniej, w 1940, zekranizowana przez Ernsta Lubitscha.

Właściwie trudno jest porównywać te dwa filmy, bo Nora Ephron tyle w materiale wyjściowym pozmieniała, że wspólne mają ze dwie sceny oraz samą wyjściową ideę dwójki bohaterów, którzy w realu bardzo się czubią, a pod pseudonimami wymieniają ożywioną korespondencję -- choć oczywiście w filmie Lubitscha jest to korespondencja listowa, nie mejlowa. A bohaterowie nie są właścicielami księgarni, a subiektami w jednym budapesztańskim sklepie -- bo rzecz, tak jak w sztuce, dzieje się w Budapeszcie: bohaterowie mają węgierskie nazwiska, szyldy i napisy też są (w większości) po węgiersku (widzisz, Hollywoodzie? Można! Nie wszystko musi zawsze przydarzać się Amerykanom, żeby amerykański widz zrozumiał!). Fabuła i postaci są tu wprawdzie mniej rozbudowane, niż w "Masz wiadomość", czuć wyraźnie teatralny rodowód (np. prawie całość akcji, z wyjątkiem dwóch scen, dzieje się w tytułowym sklepie lub przed nim), ale za to film ma dużo więcej wdzięku, no i dialogi takie jak ten:

- Mr. Kralik, it's true we are in the same room, but we're not on the same planet.
- Miss Novak, although I'm the victim of your remark, I can't help admiring the exquisite way you have of expressing yourself. You certainly know how to put a man on his planet.

Znajomi:
Główne role grają tu Margaret Sullavan i James Stewart.

"The Shop Around the Corner" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

piątek, 4 listopada 2011

The Vicar of Dibley (1994-2007)

Mimo że serial ten emitowany był dość długo, bo aż trzynaście lat, składa się z zaledwie dwudziestu czterech, nadawanych bardzo nieregularnie odcinków, wliczając w to różnorakie, czasem trwające nie więcej niż kwadrans, odcinki specjalne. Wymyślił go Richard Curtis wkrótce po tym jak Kościół Anglikański dopuścił możliwość pełnienia przez kobiety funkcji pastora. Główną bohaterką serialu jest taka właśnie pani pastor, która obejmuje małą wiejską parafię w tytułowym Dibley. Geraldine Granger jest osobą obdarzoną poczuciem humoru i pokaźną figurą, pozytywnie nastawioną do życia i jego przyjemności -- szczególnie do czekolady. W Dibley zaś zastaje galerię postaci od dziwacznych do po prostu obłąkanych, mniej lub bardziej entuzjastycznie nastawionych do idei kobiety pastora.

"The Vicar of Dibley" jest serialem ciepłym i zabawnym, choć nierównym i czasami wtórnym lub nachalnym (odcinek 4x02 miejscami wręcz wywołuje mdłości). Niemniej jednak -- wcale niezła rozrywka w angielskim stylu. Oglądając warto nie wyłączać odcinka na napisach końcowych, bo po nich zwykle jest jeszcze scena, w której pani pastor opowiada dowcip.

Znajomi:
Grająca główną rolę Dawn French, z myślą o której zresztą Curtis napisał ten serial, jest znanym angielskim komikiem (komiczką?), między innymi tworzącą duet z Jennifer Saunders (np. program "French and Saunders") i aktorką (m.in. "Harry Potter", pierwsza "Narnia" -- choć tam obecna tylko głosem). Jeżeli chodzi zaś o jej parafian, to Owen znany jest nam z "Doktora" (odc. "The Age of Steel" i "Rise of the Cybermen"), "Hustle" (7x03) i "Made in Dagenham", Alice z "Notting Hill", Hugo z "Małej Dorrit", a pani Cropley z tego skeczu. A pod koniec serialu, w odcinku pod bardzo odpowiednim tytułem "The Handsome Stranger", pojawia się -- wraz z Keeley Hawes -- Długonosy Ryszard. Grający tu księgowego, który zupełnie nie cierpi, wręcz przeciwnie -- jest szczęśliwie zakochany i dość często uśmiecha się od ucha do ucha, co jest tak sprzeczne z jego emploi, że aż się robi nieswojo! Jednak szczególnie wyróżnia ten serial udział różnorakich gwiazd specjalnych: Kylie Minogue, Johnny'ego Deppa, księżnej Yorku, Seana Beana czy Stinga.

"The Vicar of Dibley" na:

IMDb
Wikipedii
Filmwebie (polski tytuł, aaaaaa!)

Pierwsza część na YT

wtorek, 1 listopada 2011

Tim Minchin


Tim Minchin wprawdzie uprawia twórczość zwaną stand upem, ale nie da się ukryć, że przez większą część swoich programów siedzi -- przy fortepianie. Bo programy te składają się w większości z piosenek, do których sam sobie akompaniuje (dlatego też jego programy wydawane są zarówno w formie DVD, jak i albumów muzycznych). Oprócz fortepianu elementami jego image'u -- wypracowanego, gdy Minchin zdał sobie sprawę, że samymi piosenkami świata nie zawojuje, musi się jeszcze czymś wyróżnić -- należą starannie potargane włosy (naturalnie ma pocieszne loczki!), gruba warstwa eyelinera i brak butów (tylko od tego ostatniego robi czasem wyjątki). A także wyśmiewanie się z kreacjonistów, religii, ludzi wierzących w homeopatię i kogo tam jeszcze Tim nie lubi. Mam ambiwalentny stosunek do jego twórczości -- bo i ta twórczość jest dość nierówna: obok tekstów błyskotliwie inteligentnych i cudownie cynicznych są takie, które mnie niespecjalnie śmieszą, a czasem wręcz przekraczają, moim zdaniem, granice dobrego smaku. Podobnych wątpliwości nie ma, zdaje się, Moja Sista, która Tima lubi na tyle, że gotowa była dla niego pojechać do Londynu, żeby tam zobaczyć jego występ na żywo. A nawet nie tylko była gotowa, ale wręcz to zrobiła i przywiozła mi w prezencie torbę z Timowym nadrukiem:)











Minchin zajmuje się też różnymi innymi formami twórczości scenicznej, kabaretowej czy telewizyjnej -- jak ktoś ciekaw, może sobie poczytać na jego oficjalnej stronie.

środa, 26 października 2011

Downton Abbey (2010- )



Kiedyś, nie tak dawno temu, gdy leżałam zmorzona chorobą w łóżku sztokholmskiego hotelu i skakałam po telewizyjnych kanałach, niespecjalnie będąc w stanie oddać się bardziej wyrafinowanym czynnościom, natrafiłam na fragment jakiegoś nieznanego mi serialu. Niezmiernie mnie zirytowało to, że chociaż było to coś ewidentnie brytyjskiego i z udziałem znanych mi aktorów, nie miałam pojęcia, co to takiego! I tak żyłabym w tej irytacji i nieświadomości, gdyby nie Czytaczka Patysio, która parę miesięcy potem podzieliła się swoim entuzjazmem na temat tego serialu na Facebooku. Wtedy dowiedziałam się, że fragment, który mnie zaintrygował tamtego ponurego marcowego dnia w Sztokholmie*, pochodził z "Downton Abbey".

Serial ten zaczyna się w dzień po katastrofie Titanica i opowiada o arystokratycznej rodzinie Crawleyów, która charakteryzuje się posiadaniem: hrabiowskiego tytułu, domu wielkości małego państwa, podtrzymującego etos angielskiego arystokraty ojca, mówiącej z dziwnym akcentem amerykańskiej matki, dwóch wrednych i jednej politycznie zaangażowanej córki, kapitalnej babki o silnym charakterze i ciętym języku, armii służby oraz ogromnego problemu w postaci braku dziedzica, w związku z męskim szowinizmem angielskiego prawa i ze śmiercią dwóch dotychczasowych dziedziców w wyniku pierdyknięcia w górę lodową. Co staje się problemem jeszcze większym, gdy nowym dziedzicem okazuje się daleki kuzyn, prawnik (zgroza!), syn lekarza (potworność!). Reszta pierwszego sezonu opowiadać będzie o tym, jak wszyscy zainteresowani poradzą sobie z tą nową sytuacją, a także o różnych szaradach i przepychankach między członkami rodziny i wśród obsługującej ich służby.

"Downton Abbey" to serial świetnie napisany i zrealizowany. Z napięciem śledzi się perypetie rodziny Crawleyów i ogląda te wszystkie arystokratyczne, sztywne zwyczaje i etykietę, w której przestrzeganiu, co ciekawe, często najbardziej pilni są nie arystokraci, ale ich służba. Nie znaczy to jednak, że nie ma tu niedociągnięć. Postaci mają tendencję do wypowiadania się w formie przemówień czy błyskotliwych onelinerów -- które dobrze brzmią jedynie w ustach Maggie Smith -- a ich charaktery bywają zbyt czarno-białe. No bo z jednej strony mamy kryształowych lorda Roberta** czy Johna Batesa, a z drugiej -- takiego na przykład Thomasa, z którego już samej fizys wyziera, że mamy go nie lubić (nie, żeby był szpetny, ale z tą charakteryzacją równie dobrze mogli mu od razu dać na nazwisko Cullen... Chociaż, z drugiej strony, Królewna Śnieżka pasowałoby równie dobrze). Aczkolwiek przyznać trzeba, że w sezonie drugim pojawiają się rysy na tym jego idealnie paskudnym wizerunku -- no cóż, nie od dziś wiadomo, że wojna zmienia.

W każdym razie, mimo tych niedociągnięć, serial z pewnością wart obejrzenia. Chociażby dla samej Maggie Smith.

* Tak naprawdę nie pamiętam, czy to był ponury dzień. Mógł nie być, w końcu był to czas wiosennych roztopów, pękały kry na Strömmen, a sztokholmczycy wylegali na ulice i nabrzeża, ciesząc się z nadejścia wiosny. Ale dla mnie był ponury, bo chorowałam i cierpiałam!

** No, do czasu...

Znajomi:
Których tu jest mnóstwo. Maggie Smith już wymieniłam -- przypuszczam, że grając tu musi się świetnie bawić, a niekoniecznie bardzo wysilać, zważywszy na to, ile razy grała już tego typu role. Jako jej syn występuje Hugh Bonneville, obecnie chyba specjalista od ról statecznych mężów i ojców (na przykład w "Lost in Austen", gdzie również borykał się z problemem kilku córek na wydaniu i braku dziedzica), choć zdarza mu się też zagrać, na ten przykład, kapitana piratów ("Doktor" -- "The Curse of the Black Spot"); a gdy jeszcze był w wieku na granie niestatecznych mężów, można go było zobaczyć na przykład w "Cadfaelu" (1x02). Wśród bliższej i dalszej rodziny mamy też Michelle Dockery (z "Hogfathera" i "Return to Cranford"), błękitnookiego Dana Stevensa (który grał w telewizyjnej "Rozważnej i romantycznej") czy Penelope Wilton (czyli Harriet Jones z "Doktora" czy ciotka głównej bohaterki z "Dumy i uprzedzenia" 2005, między innymi). Pokaźne szeregi służby w Dawnton zasilają natomiast na przykład Jim Carter, czyli kapitan Brown z "Cranford" czy Joanne Froggatt, czyli Kate z "Robin Hooda", która tam wkurzała chyba wszystkich, a tu jakoś -- mnie przynajmniej -- nie. No i nieszczęsny Brendan Coyle... Nieszczęsny, bo w jego przypadku jest wprost przeciwnie: w "North & South" grał bardzo fajną postać, z jajami i błyskiem w oku, a tutaj -- memłę o charakterze tak nieskazitelnym i szlachetnym, że człowiek zaczyna kibicować knowaniom diabolicznego teamu Thomasa & O'Brien, a od czasu do czasu wręcz sam ma ochotę wykopać mu z ręki laskę! Być może ta ocena świadczy o moim wrednym charakterze, ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że nie jestem w niej odosobniona, czego dowód stanowi dyskusja, która rozwinęła się tu.

W drugim sezonie do towarzystwa dołącza też na przykład pewna paskudna postać z dziewiątego sezonu "Spooks" -- paskudna, bo gdyby nie on, być może Ryszard [spoiler]nie skoczyłby z wieżowca[/spoiler] i oglądalibyśmy go dalej w dziesiątym sezonie -- który, nawiasem mówiąc, właśnie się skończył, wraz z całym serialem -- zamiast musieć się pocieszać zawieszając oko na Maksie Brownie... Tu też ma paskudny charakter.

No i nie sposób nie wspomnieć o sprawcy tego całego zamieszania, twórcy i scenarzyście serialu, Julianie Fellowesie, który sam jest arystokratą, a poza tym pisarzem, aktorem, scenarzystą i członkiem parlamentu oraz laureatem Oscara za scenariusz do "Gosford Park" (najwyraźniej ciągnie go w takie klimaty).

Jeżeli zaś mówić nie tylko o znajomych twarzach, ale i miejscach, dodać można, że dwór, w którym się dzieje większość akcji to Highclere Castle (który od XVII wieku jest własnością rodziny hrabiów Carnarvon -- tak, tak, drodzy Czytacze, to nie jest tylko plan zdjęciowy/muzeum, to nadal jest czyjeś mieszkanie! Sam budynek otrzymał obecny kształt w XIX wieku, ale historia posiadłości sięga wieku VIII), który zagrał na przykład w "Jeevesie i Woosterze" (4x05) czy w "Dumie i uprzedzeniu" z 2005.

"Downton Abbey" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona, na której jednak niestety nie da się nic obejrzeć, jeżeli nie znajduje się na terenie Wielkiej Brytanii:/

Plus -- świetna parodia, po której jednak, muszę ostrzec, ciężko jest oglądać "Downton Abbey" (szczególnie nieustanną wymianę spojrzeń między postaciami albo fryzurę O'Brien) całkowicie na poważnie -- część pierwsza i druga

A na zakończenie jeszcze -- jeśliby ktoś się zastanawiał nad zawiłościami prawnymi, wokół których obraca się akcja pierwszego sezonu, może poczytać ich wyjaśnienie tu. Chociaż dla mnie to i tak nadal wygląda na jeden wielki plot device...

poniedziałek, 24 października 2011

Cranford (2007) & Return to Cranford (2009)





To też adaptacja prozy Elisabeth Gaskell, ale ma zupełnie inny klimat, niż "North & South". Z ponurego, borykającego się z industrializacją i związanymi z tym problemami społecznymi miasta przenosimy się na prowincję, gdzie życie płynie spokojniejszym, choć również niepozbawionym dramatów rytmem. Co nie znaczy, że brak tu problemów społecznych: przede wszystkim tych -- niezwykle poważnych -- z jakimi musi borykać się jedyny młody kawaler w miejscowości pełnej niezamężnych kobiet. Tytułowe Cranford, opisane przez Gaskell w serii opowiadań, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu obfituje właśnie w takowe -- młode i stare panny oraz wdowy -- przy jednoczesnym niedoborze mężczyzn. "You must bear it nobly" -- ostrzega wyżej wspomnianego, nowo przybyłego do miasteczka młodego lekarza jego starszy kolega po fachu.

Panie z Cranford, choć w większości niespecjalnie wysoko urodzone, uznają to za priorytet i właściwie swoje główne życiowe zajęcie, żeby zawsze i wszędzie zachowywać wszelkie normy społeczne odpowiedniego zachowania. Bywają w tym irytujące lub zabawne, ale w chwilach próby zawsze okazują podnoszącą widza na duchu solidarność i gotowość pomocy tym, którzy tej pomocy potrzebują. A gdy młody lekarz, zaskoczony tą postawą stwierdzi, że na nic takiego nie mógłby liczyć w Londynie, usłyszy dumną odpowiedź: "You're in Cranford now!"

Na opowieści z Cranford składa się pięcioodcinkowy serial "Cranford" i dwuczęściowa kontynuacja "Return to Cranford".

Znajomi:
Zobaczymy tu całe mnóstwo świetnych brytyjskich aktorek i aktorów: Judi Dench, Imeldę Staunton, Michaela Gambona, Philipa Glenistera, Tima Curry, Jonathana Pryce'a... Mamy tu też pana Bingleya (Simon Woods) i Charlottę Lucas (Claudie Blakley) z wersji "Dumy i uprzedzenia" z 2005, Lydię z tej z 1995 (Julia Sawalha), Willouby'ego z "Rozważnej i romantycznej" Anga Lee (Greg Wise), St. Johna z "Jane Eyre" (Andrew Buchan), Magnusa z "Wallandera" (Tom Hiddleston, którego zresztą można też ostatnio zobaczyć od czasu do czasu w kinie, na przykład jako Francisa Scotta Fitzgeralda w najnowszym filmie Woody'ego Allena albo w czymś popełnionym przez Kennetha chyba w chwili pomroczności), Glorię z "Kingdom" (Celia Imrie) i Susan z "Hogfathera" (Michelle Dockery w wyjątkowo paskudnej fryzurze).

"Cranford" & "Return to Cranford"na:
IMDb
Wikipedii x2
Filmwebie

Pierwsza część "Cranford" na YT

Pierwsza część "Return to Cranford" na YT

piątek, 21 października 2011

North & South (2004)

Nie należy mylić tego "North & South" z serialem z Patrickiem Swayze pod tym samym tytułem. Ten jest ekranizacją XIX-wiecznej powieści angielskiej pisarki Elisabeth Gaskell, opowiadającej o trudnym i dość ponurym procesie industrializacji, a na jej tle -- historii miłosnej trochę jak z "Dumy i uprzedzenia". Główną bohaterką jest Margaret Hale, właścicielka najbrzydszego kapelusza w historii brytyjskiej telewizji, która na początku serialu zmuszona zostaje do przeprowadzki z idyllicznego, wiejskiego, filmowanego w podnoszących na duchu pastelach południa Anglii na industrialną, szaro-czarną północ. Wszystko tam jest dla niej przykrym szokiem: miasto (fikcyjne, ale wzorowane na Manchesterze Milton), dominujące jego krajobraz i życie społeczne przędzalnie bawełny, panujące tam warunki bytowe i obyczaje, a nade wszystko właściciel jednej z fabryk, niejaki John Thornton, którego jedynymi zaletami wydaje się być to, że dobrze wygląda w czarnym i pięknie cierpi. Jak łatwo się domyślić, Margaret zmieni zdanie co do przynajmniej niektórych z tych rzeczy, inne zaś będzie próbowała polepszyć, na przykład zaprzyjaźniając się z robotniczą rodziną Higginsów, a nawet z czasem dojdzie do wniosku, że jej ukochane południe nie jest takie idealne, jak zapamiętała. Tylko kapelusza niestety nie pozbędzie się aż do końca serialu. A wszystko to ukazane nam jest poprzez piękne zdjęcia i przy akompaniamencie jeszcze piękniejszej -- choć, wydaje mi się, trochę za smutnej jak na opowiadaną tu historię -- muzyki.

Znajomi:
Skoro napisałam, że Thornton dobrze wygląda w czarnym i pięknie cierpi, chyba już jasnym jest, kto go gra: tak, "North & South" jest kolejną pozycją, po którą sięgnęłam ze względu na Długonosego Ryszarda. I choć bywa, że zdarza mi się takiego postępowania żałować, to nie tym razem. Ryszard cierpi tu jeszcze piękniej niż w "Robin Hoodzie", bo bez moralnej ambiwalencji, za to z dodatkową dawką wzruszająco łamiącego się głosu. Podobno był on zresztą, jeszcze jako dość mało znany aktor, głównym powodem popularności serialu -- popularności, która zaskoczyła samo BBC, początkowo nawet nieplanujące wydawać "North & South" na DVD (zapewne właśnie dlatego nigdzie nie udało mi się znaleźć żadnego oficjalnego zwiastuna do wklejenia na początku notki).

Nie znaczy to jednak bynajmniej, że Ryszard jest jedynym powodem, dla którego warto sięgnąć po ten serial. Scenariusz napisała Sandy Welch, której jest to kolejna -- po "Emmie", "Naszym wspólnym przyjacielu" i "Jane Eyre" -- adaptacja XIX-wiecznej literatury. I kolejna udana, na ile mogę to ocenić bez znajomości materiału wyjściowego.

A z aktorów znajomym jest jeszcze Rupert Evans, czyli Frank Churchill z "Emmy" i król Ryszard z "The Palace".

"North & South" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT

wtorek, 18 października 2011

Trochę Pratchetta

Telewizja Sky One nakręciła (jak dotąd) trzy ekranizacje powieści Terry'ego Pratchetta. Wszystkie mają formę dwuczęściowych filmów telewizyjnych i we wszystkich można wypatrzeć, jak się jest uważnym widzem, autora we własnej osobie (mi się udało tylko w "Kolorze magii", przyznam szczerze).

Hogfather (2006)



Nakręcony jako pierwszy, choć drugi w chronologii serii o Świecie Dysku z omawianych tu filmów. To chyba mój ulubiony z nich: trzyma się dość wiernie oryginału, tak jeżeli chodzi o treść, jak i o atmosferę (biorąc poprawki na ograniczenia produkcji telewizyjnej, rzecz jasna). Mamy tu Marca Warrena (dziwnie się go tu ogląda w roli psychopatycznego pana Herbatki po tym, jak się jest przyzwyczajonym do jego image'u z "Hustle"...), czy Tony'ego Robinsona (Baldrick!). Tylko Michelle Dockery w głównej roli Susan Sto Helit mnie nie przekonuje -- dużo bardziej wolę ją w "Downton Abbey".

"Hogfather" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona

Pierwsza część na YT

The Colour of Magic (2008)



Wbrew temu, na co wskazuje tytuł, "Kolor magii" jest nakręcony na podstawie dwóch pierwszych tomów serii o Świecie Dysku -- nie tylko "Koloru magii", ale i "Blasku fantastycznego". Niestety, moim skromnym zdaniem jest niespecjalnie udany, a wręcz nudny (podczas oglądania od czasu do czasu przewijałam co poniektóre sceny, co nieczęsto mi się zdarza) -- mimo udziału samego Jeremy'ego Ironsa. Poza tym Rincewinda sobie wyobrażałam dużo młodszego, choć to może tylko moje subiektywne złudzenie (gra go ten sam aktor, co Alberta w powyższym filmie -- niejaki David Jason). Jest tu też specjalista od ról czarnych charakterów Tim Curry, Sean Astin (Sam Gamgee) jako Dwukwiat i Christopher Lee jako głos Śmierci (trzeba przyznać, że nadaje się wyjątkowo).

"The Colour of Magic" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona

Pierwsza część na YT

Going Postal (2010)



"Going Postal" to jedna z moich ulubionych powieści Pratchetta, ale jej ekranizacja budzi mój umiarkowany entuzjazm. Nie bardzo rozumiem, czemu służą różne zmiany w stosunku do książki, Moist jest -- znów -- za stary (gra go Richard Coyle, m. in. z obsady serialu "Coupling", w który jakoś mi się nie udało wciągnąć* czy też, na ten przykład -- w diametralnie odmiennej roli -- z filmu "Książę Persji" (proszę nie pytać mnie, skąd to wiem...)), Vetinari się zbyt dobrze bawi, a Drumknott ma zbyt dużo emocji. Choć może to są w sumie szczegóły -- a z drugiej strony są niezłe kostiumy i dekoracje, a nawet, jak na produkcję telewizyjną, efekty specjalne. A oprócz wyżej wymienionego grają tu między innymi David Suchet (lepiej kojarzony jako Hercule Poirot:)), Tamsin Greig i tytułowa bohaterka z opisanej tu dopiero co "Małej Dorrit" (Claire Foy).

"Going Postal" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona

*Żeby nie było, że wszystko, co brytyjskie, łykam bezkrytycznie.

piątek, 14 października 2011

Little Dorrit (2008)


Oprócz "Jane Eyre" do kin wchodzi dzisiaj również film z Matthew Macfadyenem -- co postanowiłam uczcić notką o serialu z nim w głównej roli męskiej. I przy okazji muszę się wytłumaczyć: to, że zwykłam nazywać go Drętwym Matthew, tudzież różnymi wariacjami na ten sam temat, nie znaczy wcale, że go nie lubię. Ani nawet, że uważam go za złego aktora. On po prostu tak rzadko zmienia wyraz twarzy!

Na początku chciałabym zaznaczyć, że nie czytałam "Małej Dorrit", więc nie potrafię ocenić, na ile ten serial jest wierną adaptacją. Jego fabuła, muszę powiedzieć, grała mi na nerwach -- przez większą część serialu zastanawiałam się, który typ postaci wkurza mnie bardziej: poświęcającej się dla wszystkich altruistki, którą najbardziej na świecie przeraża to, że mogłaby kiedyś pomyśleć choć raz o sobie (Amy Dorrit), czy też niewdzięcznego głupca, który już dawno pożegnał się z rzeczywistością, ale jeszcze nie zdał sobie z tego sprawy (jej ojciec). I doprawdy, nadal nie wiem! Ale może to moja wina, nie fabuły, bom cyniczna i zgorzkniała.

Podobnie jak w przypadku innej adaptacji Dickensa, "Naszego wspólnego przyjaciela" mamy tu wiele wątków i postaci, z tą jednak różnicą, że scenarzyście -- niejakiemu Andrew Daviesowi, którego to niepierwszy Dickens zresztą -- gorzej się powiodło utrzymanie ich wszystkich w ryzach. Niektórych postaci motywacje i postępowanie wydają się bardzo niejasne, innych znów, z Tattycoram na czele, wręcz powód w ogóle pojawienia się na ekranie. Co zapewne przynajmniej częściowo jest kwestią tego, że nie czytałam książki, ale to żadne usprawiedliwienie: ekranizacja powinna być zrozumiała sama w sobie. A taki na przykład Rigaud przez dużą część akcji wydawał mi się bardziej śmieszny niż straszny, co, jak mniemam, nie było celem twórców.

Dlaczego zatem w ogóle sięgać po ten serial? Ponieważ ma on też plusy: zdjęcia, dekoracje (choć przedstawione tu więzienie wydaje się podejrzanie wygodnym miejscem do życia) i muzykę* oraz niektóre postaci, które nie wydają się wkurzające ani bezcelowe. Do moich ulubieńców należeli na przykład John Chivery (żeby nie było, że jestem aż tak cyniczna i zgorzkniała -- poruszył mnie jego wątek i nie wstydzę się do tego przyznać!), Pancks, Flora (głównie ze względu na przerażenie w oczach Arthura za każdym razem, gdy ją widział) czy Edmund Sparkler (głupi przeogromnie, ale, jak to mówią, z sercem po właściwej stronie. Nie mówiąc już o cudownym wprost nazwisku!). Zaś głównym powodem, dla którego w ogóle po ten serial sięgnęłam, byli...

Znajomi:
Chyba z połowa obsady -- nie tylko Matthew, ale też na przykład Andy Serkis, Eddie Marsan, czy Russell Tovey. A także: Anna z "Hotelu Babylon" (tu z koszmarnym makijażem), książę George z "The Palace", Martha Jones z "Doktora" (Freema Agyeman, która jednak nie umie grać. Podejrzewałam to już oglądając "Doktora", ale tam moją ocenę przysłoniła chyba sympatia dla postaci), Rory też z "Doktora", Gwen z "Torchwood" czy Herrick z "Being Human".

O, i jeszcze dowiedziałam się z tego serialu, że mówienie do ojca "ojcze" jest wulgarne. Człowiek uczy się przez całe życie!

"Little Dorrit" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT

* O kostiumach nie wspomnę, bo modę tamtych czasów uważam za koszmarną.

wtorek, 11 października 2011

Jane Eyre (2006)



W piątek do naszych kin wchodzi najnowsza ekranizacja "Jane Eyre" -- a więc ostatnia okazja, żeby zapoznać się z poprzednią, serialem BBC, jeśli ktoś jeszcze tego nie zrobił. Od razu na wstępie przyznam, że z dzieł sióstr Brontë czytałam jedynie "Wichrowe wzgórza", i to na dodatek dawno, kiedy moja znajomość angielskiego była jeszcze dość kiepska, w związku z czym a) jakiejś 1/3 książki nie zrozumiałam, b) z tego, co zrozumiałam, zdążyłam już większość zapomnieć. Nie sięgnęłam więc po ten serial z chęci przekonania się, jak udało się przenieść literacką wizję Charlotte Brontë na ekran. Żeby być brutalnie szczerym: sięgnęłam po niego głównie dla Toby'ego, a także w wyniku zachęt i pozytywnych opinii z różnych stron, między innymi ze strony Czytaczek Patysio i Kolleander. No i cóż powiedzieć: nie bardzo żałuję, że sięgnęłam. Opowieść to dobrze napisana, zagrana i sfilmowana, z wyraźnie wyczuwalną chemią między bohaterami. A czy zgodna z treścią i klimatem powieści -- to już ktoś inny musi ocenić.

Znajomi:
Toby'ego Stephensa, prywatnie syna Maggie Smith, kojarzyłam wcześniej z bollywoodzkiego filmu "The Rising: Ballad of Mangal Pandey" oraz jednego z filmów o Bondzie. I być może "Robin Hooda" -- nie potrafię sobie przypomnieć, czy oglądałam go wcześniej, czy później niż "Jane Eyre". A może w tym samym czasie? Za tą ostatnią opcją przemawiałby wniosek, do którego doszłam po seansie: Toby to typ aktora-kameleona, potrafi się do roli zmienić nie do poznania. Choć i jego przemiany mają swoje granice, w związku z czym powtarzane dość często stwierdzenie, jakoby Rochester był brzydki, a przez to do pewnego stopnia i całość dzieła, staje się średnio wiarygodna ("Mr Rochester is smokin' hot, that's why he started fire in his room", jak to podsumował któryś z komentatorów (komentatorek?) na YT).

Oprócz Toby'ego jedyną znajomą, jaką tu wypatrzyłam, była Georgie Henley, czyli Łucja z "Opowieści z Narni". Ale wspomnieć należy również o scenarzystce, Sandy Welch, której zawdzięczamy między innymi "Emmę" i "Naszego wspólnego przyjaciela".

"Jane Eyre" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT

sobota, 8 października 2011

The Flight of the Conchords (2007-2009)



Niedawno skończyłam oglądać ten serial, stąd to większe niż zwykle zagęszczenie produkcji amerykańskich. Muszę przyznać, że trochę długo mi to zajęło: po raz pierwszy usłyszałam o Flight of the Conchords chyba ze cztery lata temu, od mojej ówczesnej współlokatorki, która zajmuje się w życiu między innymi tworzeniem muzyki i obracaniem się w środowisku ludzi, którzy tworzą muzykę. Ale zobaczyłam to dopiero chyba w zeszłym roku u Mojej Sista. I choć nie jest to długi serial (bardziej według brytyjskich niż amerykańskich standardów -- 22 odcinki), jak widać, trochę zajęło mi obejrzenie ich wszystkich. Bo przyznać trzeba, że nie ma tu jakiejś szczególnie wciągającej fabuły -- właściwie prawie wcale nie ma fabuły, bo, wydaje mi się, nie o nią tu chodzi.

Serial opowiada o dwójce nowozelandzkich muzyków, Jemaine i Brecie, mieszkających w Nowym Jorku i tam usiłujących odnieść sukces jako zespół -- tytułowy Flight of the Conchords. Dopomóc im ma w tym ich menadżer Murray, jednocześnie będący attaché kulturowym przy nowozelandzkim konsulacie. Niestety, sukces wciąż nie chce przyjść i zespół dorobił się tylko jednej -- za to baaardzo oddanej -- fanki. Jak przystało na serial o muzykach, bohaterowie od czasu do czasu uderzają w śpiew, wyrażając swoje emocje, komentując sytuację, a czasem zupełnie bez związku.









Zaryzykuję więc stwierdzenie, że fabuła w tym serialu to raczej pretekst dla piosenek. Ale jak już się pojawia, jest na dość wysokim poziomie absurdu, bo sposób myślenia i postępowania tak bohaterów, jak i ludzi, których spotykają, odbiegają nieco od standardów. Tak więc serial ten może zainteresować dwa rodzaje publiczności: miłośników muzyki lub miłośników absurdalnego humoru. Albo może też miłośników Nowej Zelandii, choć panowie traktują ojczyznę z takim przymrużeniem oka, że podejrzewam, że gdyby ktoś z Polski próbowałby zrobić coś podobnego, zostałby odsądzony od czci i wiary, a następnie pozbawiony obywatelstwa.

I jeszcze tak na marginesie dodam, że zanim powstał serial telewizyjny, był jeszcze improwizowany serial radiowy po drugiej stronie oceanu, w BBC.

Znajomi:
Główni bohaterowie "Flight of the Conchords", Jemaine i Bret, grają tu samych siebie -- a raczej alternatywne, podejrzewam, że nieco bardziej odjechane wersje samych siebie, prawdziwych nowozelandzkich muzyków tworzących zespół Flight of the Conchords, Jemaine Clementa i Breta McKenzie'ego. Oprócz muzykowania panowie zajmują się także trochę aktorstwem -- to znaczy, poza niniejszym serialem -- choć głównie w produkcjach nowozelandzkich, np. "Eagle vs. Shark" czy "Diagnosis: Death" (nie polecam -- nudne i bez sensu). Poza tym doczekali się także występu gościnnego w "Simpsonach" (22x01). Z łatwiej dostępnych na naszym kontynencie produkcji, McKenzie pojawił się na chwilę -- bo "grał" to byłoby za dużo powiedziane -- we "Władcy Pierścieni", w pierwszej części na naradzie u Erlonda, a w trzeciej dostał już nawet kwestię mówioną (ciężko go poznać bez tego artystycznego zarostu i fryzury)! Pojawi się także w "Hobbicie" -- podobno w wyniku interwencji fanów -- i może nawet będzie miał do powiedzenia coś więcej, skoro, jeżeli wierzyć IMDb, jego postać otrzymała już nawet imię (Lindir -- choć fani już po "Drużynie Pierścienia" nazwali jego postać imieniem Figwit)?

Reszta głównej obsady składa się głównie z komików: Rhys Darby, Kristen Schaal, Arj Barker i inni.

"Flight of the Conchords" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Strona zespołu

niedziela, 2 października 2011

Sherlock (2010- )



Ponieważ polskie BBC Entertainment właśnie dzisiaj zaczyna nadawać ten serial, a ja ostatnio stwierdziłam, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, że są jeszcze ludzie, którzy o nim nie słyszeli, postanowiłam napisać o nim parę słów.

Odpowiedzialni między innymi w dużej części za nowego "Doktora" Steven Moffat i Mark Gatiss wzięli się tym razem za ekranizację klasyka. Ale, żeby wyróżnić się na tle innych ekranizacji opowiadań o Sherlocku Holmesie, przenieśli je w czasy współczesne. Sherlock więc biegle posługuje się osiągnięciami techniki w rodzaju telefonów komórkowych i internetu, a doktor Watson, w ramach niewesołej refleksji na temat tego, jak mało ludzkość uczy się z historii, podobnie jak w oryginale jest weteranem z Afganistanu. Choć zdarzyło mi się czytać głosy krytyczne, to większość opinii -- o tej zmianie i serialu jako takim -- z jakimi się spotkałam, mieściły się w skali od przychylnych do zachwyconych. Osobiście jestem gdzieś w środku tej skali. Serial jest nieźle napisany, zrealizowany i zagrany, jest w nim też kilka ciekawych rozwiązań, a młody wiek i dekadenckie znudzenie zarówno głównego bohatera, jak i jego antagonisty, mają, zdaje się, mówić coś o kondycji współczesnego, ponowoczesnego świata. Z drugiej strony -- główny bohater jest wysoce wkurzający w swoim intelektualnym oderwaniu od reszty ludzkości, a jego dedukcje wielokrotnie mocno naciągane, ale z tego co pamiętam z lektury, w książkowym oryginale irytowało mnie dokładnie to samo, więc to chyba dobrze świadczy o tym serialu jako adaptacji. Był to zresztą powód, dla którego zarzuciłam czytanie książek o Holmesie i nie mam do nich zbyt wielkiego sentymentu, co może powinnam zaznaczyć w razie gdyby ktoś podejrzewał, że ma to wpływ na ocenę. Choć skądinąd wiem, że serial ten ma też fanów wśród miłośników książek Arthura Conana Doyle'a, więc chyba jednak nie ma.

Znajomi:
Ręka scenarzysty, Stevena Moffata, jest tu wyraźna: w pewien sposób ten Sherlock jest wersją jedenastego Doktora (nie tylko dlatego, bo obaj mają podobną figurę): szybko mówiącego bohatera, który intelektualnie zawsze jest o (co najmniej) jeden krok do przodu od innych, a ci inni mają problem z nadążeniem za nim. Nawiasem mówiąc, Matt Smith, zanim jeszcze został Doktorem, starał się o rolę doktora Watsona.

Główną rolę Sherlocka Holmesa gra nieznany mi wcześniej aktor o pięknym głosie, urodzie -- nazwijmy to -- ciekawej i nie mniej ciekawym nazwisku Benedict Cumberbatch. To znaczy widziałam go już wcześniej w "Spooks" (2x01), ale ma tam rolę tak epizodyczną, że bardzo łatwo go przeoczyć. W przyszłości zaś będzie go można zobaczyć, oprócz drugiej serii "Sherlocka", na przykład w napakowanym ciekawymi aktorami filmie "Tinker Tailor Soldier Spy", a także usłyszeć w "Hobbicie". Dużo lepiej był mi za to znany aktor grający Watsona: Martina Freemana widziałam już w wielu filmach, np. "Love Actually", "Autostopem przez galaktykę", bardziej ambitnie -- "Nightwatching" Petera Greenawaya, a na małym ekranie w "Black Books" (1x01). No i oczywiście zagra główną rolę w "Hobbicie".

Poza tymi dwoma panami mamy tu zaś na przykład Ruperta Gravesa jako Lestrade'a, Zoe Telford jako dziewczynę Watsona czy jednego z twórców, Marka Gatissa, jako Mycrofta. A w drugiej serii dodatkowo będzie można zobaczyć Larę Pulver (Izabella z "Robin Hooda", Erin Watts ze "Spooks") jako Irene Adler czy Russella Toveya (George z "Being Human", Alonso z "Doktora") jako nie wiem jeszcze, kogo.

"Sherlock" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Oficjalna strona

piątek, 30 września 2011

Cadfael (1994-1996)



No to skoro już jesteśmy w XII wieku, pozostańmy tam, przenosząc się tylko parędziesiąt lat wcześniej i trochę na zachód, do położonego niedaleko granicy z Walią Shrewsbury. To jeżeli chodzi o miejsce akcji, bo jeśli chodzi o miejsce kręcenia, pozostajemy w tym samym, to znaczy w studiu filmowym pod Budapesztem, gdzie powstała większość i "Robin Hooda", i "Cadfaela" -- choć kręcono je w odstępie kilkunastu lat.

Serial "Cadfael" oparty jest na serii powieści Ellis Peters (naprawdę Edith Pargeter), w których tytułowy Cadfael, z urodzenia Walijczyk, z wyboru -- w młodości krzyżowiec i żeglarz, na starość benedyktyński mnich, człowiek inteligentny, przenikliwy i spostrzegawczy, rozwiązuje zagadki kryminalne. Pomagają mu w tym nie tylko wymienione przed chwilą cechy, ale również bogate doświadczenie, jakie zdobył w ciągu swojego burzliwego życia, znajomość różnorakich ziół i ich właściwości oraz przyjaźń z zastępcą szeryfa. Przeszkadzają zaś -- snobistyczny przeor Robert i jego prawa ręka, brat Hieronim.

Bardzo lubię książki o Cadfaelu*: umiejscowienie ich w średniowieczu jest miłym urozmaiceniem w stosunku do kryminałów zalewających rynek, narracja Peters jest zarazem wartka i pełna smakowitych szczegółów dopełniających ten, mało nam w końcu znany, świat. Jednocześnie Cadfael jest detektywem pełnym zrozumienia dla bliźnich (sam nie będąc pozbawiony słabości, poczynając już od takich błahostek jak ucinanie sobie drzemki w czasie nabożeństw) i mającym wiarę, czy też pewien rodzaj metafizycznej pewności, której pozbawieni są ludzie późniejszych czasów. A i inni bohaterowie, z Hugh Beringarem na czele, są ciekawymi kreacjami. Oczywiście, seria nie jest pozbawiona wad -- główną z nich jest pewna powtarzalność: na przykład chyba w każdej części Cadfael obowiązkowo musi pomóc zejść się jakiejś zakochanej młodej parze.

No a serial, o którym tu piszę, jest dobrą ekranizacją. Przede wszystkim, oglądanie Dereka Jacobiego w głównej roli to sama przyjemność. Z drugiej strony, ubolewać można nad faktem, że tak ważną postać jak Hugh Beringar gra aż trzech aktorów, i to każdy z nich jest nie tylko brzydszy, ale też jakimś sposobem głupszy od poprzedniego. Oczywiście adaptacja wymagała też, z powodu ograniczeń czasowych i finansowych, uproszczenia niektórych wątków i pozbycia się niektórych postaci -- zrozumiałe, choć trochę szkoda, że przy tym Shrewsbury straciło trochę z atmosfery pogranicza, która jest wyraźna w książkach, tocząca się cały czas wojna domowa zeszła do dalekiego tła (z wyjątkiem pierwszego odcinka, nakręconego na podstawie drugiego tomu cyklu, mojego ulubionego zresztą), zanikło też trochę wrażenie różnorodności etnicznej ówczesnych Wysp Brytyjskich, na których żyli, jeszcze wyraźnie obok siebie, Saksoni, Normanowie, Walijczycy i inni. W ostatecznym rozrachunku są to jednak detale, niezmieniające faktu, że "Cadfael" dobrym serialem jest. Takie średniowieczne CSI. Tylko dużo lepiej napisane i zagrane. Czyli właściwie zupełnie nie jak CSI:)

* W oryginale -- raz zdarzyło mi się czytać polskie tłumaczenie i było ono bardzo kiepskie.

Znajomi:
Derek Jacobi -- i to by z grubsza było na tyle.

"Cadfael" na:
IMDb
Wikipedii
Filmwebie

Pierwsza część na YT